pl | en

No. 163 Listopad 2017

AM ANFANG WAR DAS WORT
NA PAMIĄTKĘ 500-LECIA REFORMACJI

Ostatnio coraz częściej słychać, że żyjemy w czasach niepokoju. Z jednej strony wisi nad nami groźba nuklearnego konfliktu z Koreą Północną, z drugiej w niektórych miastach należy liczyć się z możliwością zamachu terrorystycznego, a nie należy zapominać o niebezpieczeństwach związanych z wojną hybrydową, o której istnieniu jeszcze dekadę temu niemal nikt nie wiedział. Całość należy przyprawić coraz bardziej napiętymi dyskusjami o nagłym skoku technologicznym w takich dziedzinach, jak genetyka czy robotyka. Oczywiście „punktów zapalnych” jest dużo więcej, wymieniłem tylko te, które przyszły mi pierwsze do głowy. Jak widać żyjemy w „ciekawych czasach”.

Jako historyk (już nawet z wykształcenia) muszę jednak rozczarować wszystkich tych, którzy tego typu perturbacje traktują jako swego rodzaju przerwę w okresach spokoju. Praktyka ludzkiej cywilizacji wskazuje raczej, że to właśnie minione kilkanaście-kilkadziesiąt lat w historii Europy było anomalią, czymś bezprecedensowym. Zwykle rzeczywistość na Starym Kontynencie była równie chaotyczna i niebezpieczna, co dziś, o ile nawet nie bardziej. Wystarczy rzucić okiem na historię pod kątem toczonych wojen. Przecież po takiej lekturze można stracić chęć do życia. Nasi przodkowie wojowali ze sobą nieustannie, doprowadzając tę sztukę do perfekcji.

Nie chciałbym być jednak tylko dostarczycielem złych wieści. Pozytywną wiadomością w tym kontekście jest fakt, iż – ewidentnie – nawet w „ciekawych czasach” kwitnie życie kulturalne, społeczne i naukowe. Wcale nie potrzebujemy żyć w bezpiecznej bańce, by móc tworzyć, odkrywać, zadawać ważne pytania. Powiem więcej: trudno się oprzeć wrażeniu, że ludzkość stanu zagrożenia wręcz potrzebuje. Weźmy pierwszy z brzegu przykład: renesansowe Włochy. Chyba nikt nie zaprzeczy, że epoka ta na Półwyspie Apenińskim była niezwykle bujna zarówno jeśli chodzi o sztukę, jak i filozofię. Dużo rzadziej jednak wspomina się o tym, że przez znaczny okres czasu włoskie państwa-miasta pozostawały ze sobą oraz, bagatela, takimi potęgami, jak Francja czy I Rzesza, w stanie brutalnej wojny. Mimo to tego typu niepokoje nie przeszkodziły Michałowi Aniołowi w przyozdabianiu Kaplicy Sykstyńskiej, a Giovanni Pierluigi da Palestrina mógł bez opamiętania komponować swoje msze, hymny i motety.

| 500-lecie reformacji

Piszę to wszystko, bowiem wczoraj, tj. 31 października, świętowaliśmy 500-lecie reformacji. W 1517 roku Marcin Luter, skromny augustianin z raczej prowincjonalnych względem Rzymu czy Paryża terenów, wystąpił ze swoimi słynnymi tezami (chociaż raczej nie przybijał ich do żadnych drzwi), które – jak się miało później okazać – wstrząsnęły światem. W efekcie działalności Lutra, Filipa Melanchtona i ich współpracowników doszło do swoistej „kumulacji” ważkich i często bardzo krwawych wydarzeń, które na zawsze zmieniły oblicze Starego Kontynentu. Był to jednak również początek potrzebnych zmian w bardzo wielu zaśniedziałych dziedzinach. Trudo byłoby wymienić je wszystkie, dlatego przywołam tylko jedną, tę, która czytelników „High Fidelity” interesuje najbardziej: muzykę.

Ta, rzecz jasna, nie zmieniała się natychmiast, szczególnie pod kątem założeń teoretycznych i wyrastającej na ich gruncie praktyce. Współcześni badacze wskazują, że za rewolucyjny moment w historii muzyki należy uznać działalność Cameraty florenckiej, która zaproponowała odejście od średniowiecznego pojmowania muzyki, a więc umiłowania polifonii, i zwrócenie się w kierunku zasad zaproponowanych przez starożytnych Greków, z kluczową rolą monodii. Mnie jednak – i nie wiem jak Państwa – teoria muzyki średnio rozpala. Dużo bardziej interesuje mnie rola tej dziedziny sztuki w życiu codziennym ludzi – a ta bez wątpienia zmieniła się wraz z rozprzestrzenianiem się nauk Lutra.

Portret doktora Marcina Lutra (z pracowni Lucasa Cranachsa, 1529); (źródło: Wikipedia, domena publiczna)

Dlatego też, by włączyć się w obchody jakże doniosłej rocznicy, a w końcu rzadko ma się okazję do świętowania 500. rocznicy czegokolwiek, postanowiłem nieco przybliżyć czytelnikom „High Fidelity” tematykę protestantyzmu i muzyki w tym odłamie chrześcijaństwa. Długo zastanawiałem się w jaki sposób chciałbym ugryźć ten temat; ostatecznie postanowiłem opisać miejsce i rolę muzyki protestanckiej w życiu ludzi w nowożytnej Europie.

Tekst ten uzupełniają dwa suplementy. Pierwszy z nich jest wywiadem, który udzielił mi dr Rafał Szmytka, pracownik Zakładu Antropologii Historycznej na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie, specjalista od dziejów nowożytnej Europy ze szczególnym uwzględnieniem terenów współczesnej Belgii i Holandii (a więc Niderlandów); jego zadaniem jest przybliżenie Państwu klimatu tamtej epoki, który – rzecz jasna – odbił się także wyraźnie na muzyce. W drugim zapoznacie się Państwo z recenzją dwóch rocznicowych wydawnictw muzycznych, które zostały opatrzone specjalnym logotypem okrągłego jubileuszu reformacji (niem. reformationsjubiläum).

Mam nadzieję, że lektura całości sprawi Państwu tyle samo radości co mi jego tworzenie i że tekst ten będzie pociechą dla wszystkich, których męczy życie w „ciekawych czasach”. Te może i są ciężkie, ale za to jak bardzo… ciekawe.

Dr RAFAŁ SZMYTKA

Zakład Antropologii Historycznej
Instytut Historii Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie

Rafał Szmytka w Rijksmuseum w Amsterdamie, w tle obraz Rembrandta Straż nocna; fot: Rafał Szmytka

Mało kto wie, że korzeni protestantyzmu należy doszukiwać się nie w Niemczech czy Czechach, ale na terenie Niderlandów – wystarczy przywołać franciszkanina Williama Ockhama lub Gerarda Groota. Dlaczego to właśnie tam narodziła się nowa – w stosunku do średniowiecznej – duchowość?

Devotio moderna, bo o tym ruchu mowa, faktycznie wywodzi się z obszaru Kraju Nizin – ojczyzny Erazma z Rotterdamu oraz Thomasa a Kempis, którego obok Gerarda Grote można wskazać za głównego przedstawiciela tego nurtu. Drogę dla stworzonych przez niego świeckich towarzystw Braci i Sióstr Wspólnego Życia dążących do duchowej odnowy kościoła katolickiego przetarły już wcześniej świeckie zgromadzenia beginek i begardów, które papiestwo uznawało za wylęgarnie herezji. Do dziś beginaże – oazy spokoju od miejskiego zgiełku – można podziwiać w pełnej turystów Brugii czy uniwersyteckim Leuven. Nic dziwnego, że wkrótce po ogłoszeniu przez Marcina Lutra 95 tez, zawarte w nich stwierdzenia padły na podatny grunt w Niderlandach i już w 1520 wydane zostały pierwsze edykty przeciwko heretykom a rok później zapłonął pierwszy stos – tym razem jeszcze z książkami.

Historycy często zwracają uwagę na znaczne różnice w mentalności ludzi w średniowieczu i nowożytności. Jak wielki wpływ na tę zmianę miał nowy odłam (odłamy) w chrześcijaństwie?
Myślę, że w tym kontekście swoją rolę odegrało samo pojawienie się możliwości wyboru wyznania – szczególnie w obszarach, na których wprowadzono tolerancję, jak niektóre prowincje Niderlandów czy Rzeczpospolita, a co za tym idzie wykorzystywaniu go do uzasadnienia własnej drogi życia. Widać to doskonale na przykładzie bogatego mieszczaństwa holenderskiego, które bez skrupułów gromadziło majątek – wszak według kalwińskiej predestynacji ten, komu się powodzi, na pewno zostanie zbawiony. Podobnie różnicę widać w podejściu do pomocy ubogim, których w krajach protestanckich zalecano resocjalizować poprzez pracę w zamkniętych zakładach, jak Bridewell w Londynie czy Rasphuis w Amsterdamie.

Religia w życiu codziennym ludzi epoki średniowiecza odgrywała niezwykle ważną, by nie powiedzieć: kluczową, rolę. W jaki sposób na coś, co dziś można określić mianem slow life’u wpływał protestantyzm? Czy promował w jakiś sposób (a jeżeli tak: w jaki?) konkretne formy wypoczynku? A może skupiał się tylko na zakazywaniu niektórych, jak na przykład tańca?

Nie ma lepszego przykładu nowożytnego slow life’u niż Żywot człowieka poczciwego Mikołaja Reja. Znajdziemy tam cały ustęp o tym, jak wiele przyjemności daje odpoczynek na łonie natury czy rozmowy z przyjaciółmi. Nie zapominajmy, że autor tego arkadyjskiego obrazu wsi polskiej połowy XVI wieku był zagorzałym protestantem, którego katoliccy przeciwnicy oskarżali o profanację kościołów nazywając „szatanem rozwiązanym”.

W jaki sposób protestantyzm wpływał na artystów, ich życie oraz twórczość? Czy pozwalał on – dzięki akcentowaniu wolności każdego chrześcijanina – na zrzucenie krępującego gorsetu zasad rządzących średniowieczną sztuką? Czy też sam nakładał liczne ograniczenia, tylko innego rodzaju?

Odpowiem pytaniem: czy taki metaforyczny „średniowieczny gorset” można dostrzec w malarstwie flamandzkich mistrzów XV wieku jak Jan van Eyck, Rogier van der Weyden, Hans Memling czy nieco późniejszy Hieronymus Bosch? Wraz z upływającym czasem zmieniały się techniki malarskie (co nawet podkreślał Johannes Stradanus w grafikach przedstawiających zdobycze współczesnej mu epoki) oraz moda – wystarczy spojrzeć na wielkich twórców włoskich.

Wróćmy znów do Niderlandów: od późnego średniowiecza rozwija się tam malarstwo służące między innymi do inicjowania convivium – rozmowy (nie tylko) przy stole. Takie jest zadanie Portretu małżonków Arnofilich Jana van Eycka (1434), Wieży Babel (1563) Pietera Breugela ale i obrazów niderlandzkich mistrzów siedemnastego stulecia, jak pochodzący z katolickich Niderlandów Południowych Pieter Paul Rubens (Zdjęcie z krzyża, 1618) i Jacob Jordaens (Król pije, 1638) oraz protestanckich Niderlandów Północnych, by tylko wymienić Rembrandta (Kompania Fransa Banninga Cocqa i Willema van Ruytenburgha, 1642) i Jana Steena (Zwariowane gospodarstwo, 1660).

Róża Lutra, symbol protestantyzmu; (źródło: Wikipedia, domena publiczna)

Co więcej, malowano to, czego oczekiwał klient – mecenas lub po prostu osoba zamawiająca obraz według portfolio artysty – i niech nas to nie dziwi, bowiem od średniowiecza „produkowano” w Niderlandach rzeźby według tzw. patronów, czyli wzorców. W efekcie, w niemal każdym niderlandzkim domu w epoce nowożytnej można było znaleźć od kilku do kilkudziesięciu obrazów różnej jakości i wartości. Te przejawy „bogactwa” wraz z dobrami płynącymi z kolonii przyczyniły się do powstania mitu złotego wieku.

Badacze historii Europy zwracają uwagę na okres reformacji jako czas, podczas którego narodziła się proto-propaganda. Jaką rolę w niej odgrywała sztuka? Aspekt ten interesuje mnie przede wszystkim w kontekście muzyki, ale i malarstwa czy rzeźby.

Przede wszystkim musimy mówić o propagandzie bez przedrostka „proto”. W XVI wieku była ona doskonale rozwiniętą dziedziną, z której korzystały wszystkie strony konfliktów na tle religijnym, społecznym czy państwowym. Zwykło się mówić o rewolucji francuskiej czy rewolucji przemysłowej, które wyznaczają kres epoki nowożytnej. Tymczasem przyniosła ona jeszcze kilka innych „rewolucyjnych” zmian. Jedną z nich był druk i możliwości rozprzestrzeniania treści i haseł na niewyobrażalną do tej pory skalę.

W rozpowszechnianiu idei reformacji i religijnej czy politycznej propagandzie wielki udział mieli ówcześni artyści – graficy i malarze, których dzieła reprodukowano za pomocą drzewo- a następnie miedziorytów. Można je było otrzymać na placach targowych niderlandzkich miast, w Paryżu, w Bremie czy nawet w Gdańsku na przestrzeni jednego miesiąca i co najważniejsze – za niewielką cenę. Ze względu na wysoki procent analfabetyzmu europejskiego społeczeństwa ikonografia na równi z treściami przenoszonymi drogą ustną odgrywała niebagatelne znaczenie. Słowu pisanemu należy przyznać rolę drugorzędną, przynajmniej w pierwszym etapie reformacji. RS


| PROTESTANTYZM I MUZYKA

Mało kto zdaje sobie z tego sprawę, ale Marcin Luter – jak przekazują nam źródła – był człowiekiem uzdolnionym muzycznie. I w muzyce, przynajmniej do pewnego stopnia, wykształconym; przyszły reformator chrześcijaństwa zgłębiał tajniki sztuk wyzwolonych (septem artes liberales), do których także zaliczano muzykę. Warto dodać – bo przyda nam się ta informacja w późniejszym okresie – że ta w średniowieczu była postrzegana jako nauka, nie zaś sztuka per se.

Teorię muzyki można jednak zgłębiać latami, a wciąż być absolutnym beztalenciem w zakresie samego wykonawstwa; doktor Luter miał jednak zachwycać współczesnych mu ludzi swoim głosem. Pod wielkim wrażeniem jego zdolności był między innymi Hans Sachs – jeden z najważniejszych niemieckich meistersingerów w XVI wieku, autor około 4300 (!) utworów muzycznych o charakterze religijnym i świeckim (do których, w międzyczasie, dołączył kolejne 2000 wierszy czy bajek). Artysta ten napisał nawet w 1523 roku wiersz na cześć Lutra, który zatytułował Die Wittenbergisch Nachtigall (niem. Słowik norymberski). Co prawda autor tak płodny jak Sachs mógł chwytać się byle jakich tematów (w końcu te 6000 dzieł musiało na czymś bazować) i znacznie „podkręcić” talent Lutra, jednak nie jest on jedyną osobą, która uległa czarowi Lutra-muzyka. Warto na marginesie dodać, że Marcin Luter nie tylko umiał śpiewać, ale także grać na lutni.

Reformator Kościoła był miłośnikiem muzyki, ale również – co w naszych rozważaniach jest nawet ważniejsze – doskonale zdawał sobie sprawę z jej potęgi. W artykule autorstwa Doroty Szwarcman Przepędza diabła, dostarcza radości. Luter, reformacja i protestantyzm w muzyce i o muzyce (w: Pomocnik historyczny „Polityki”) przywołane są – niezwykle poetyckie – opinie augustianina dotyczące tej dziedziny sztuki:

Kocham muzykę […]. A muzyka jest, po pierwsze: Bożym darem i nie od człowieka pochodzi; po drugie: rozwesela serca; po trzecie: przepędza diabła; po czwarte: dostarcza niewinnej radości. Dzięki niej mija gniew, znikają pokusy i pycha, Pierwsze miejsce po teologii daję zatem muzyce.

Nie dziwi więc, biorąc pod uwagę tak wysokie miejsce muzyki (jakby na to nie patrzeć: drugie) w oczach Lutra, że protestanci niemal od samego początku traktowali ją jako coś więcej, niż tylko naukę. Była ona dla nich źródłem emocji (nie zaś naukowej podniety), ale również bezcennym narzędziem: zarówno w kwestii afirmacji nowych zasad wiary, jak i w walce z Rzymem.

Okładka magazynu Marcin Luter i reformacja. 500 lat protestantyzmu, „Polityka”

To – nomen omen – instrumentalne podejście do muzyki w kościołach protestanckich objawiało się na kilku różnych płaszczyznach. Nade wszystko starano się rezygnować ze skomplikowanych i wystudiowanych utworów polifonicznych, w których często gubiono sens wyśpiewywanych słów. Pieśni miały charakteryzować się sylabiczną (a więc na jedną nutę przypada jedna sylaba) i maksymalnie prostą budową. Protestantom zależało, by muzyka stała się nośnikiem pożądanych informacji (dla przykładu: zasad rządzących nowopowstałą religią czy propagandowych wiadomości) i – w takiej formie – docierała do wszystkich, nawet najniższych warstw społecznych. Jak w wywiadzie wspomniał dr Szmytka, w XVI wieku „słowu pisanemu należy przyznać rolę drugorzędną”; mało kto potrafił wówczas czytać i pisać, każdy zaś słuchać i mówić/śpiewać (chodzi mi tu oczywiście o samą umiejętność wydawania dźwięków towarzyszących muzyce, nie zaś o wokalne popisy wysokiej jakości). Chociaż Luter z swojego życia nie mógł do końca zdecydować się jaki porządek powinno mieć nabożeństwo, nigdy jednak muzyka nie utraciła wysokiej pozycji.

Skąd jednak Luter i inni duchowni protestanccy brali tak skonstruowane i, na dodatek, z odpowiednim tekstem, utwory? Po pierwsze: sami je pisali. To właśnie Marcinowi Lutrowi przypisuje się autorstwo słów, a i czasami muzyki, do słynnej pieśni Ein feste Burg ist unser Gott (Warownym grodem jest nasz Bóg). Reformator, jako osoba doskonale znająca Pismo Święte, odwołał się w tym wypadku do Psalmu 46 pod tym samym tytułem, co zapewne znacząco przyspieszyło i ułatwiło mu pracę. (Nota bene, praktyka ta – branie słów poszczególnych psalmów i komponowanie pasującej do nich melodii – jest szczególnie popularną praktyką w nowych odłamach protestanckich; chętnie sięgają po nią np. baptyści i zielonoświątkowcy).

Niekiedy jednak sięgano po ciekawy i bardzo pomysłowy zabieg zwany kontrafakturą. Polegał on na zamianie słów ze znanych wszystkim pieśni katolickich przy jednoczesnym zachowaniu doskonale rozpoznawalnej melodii. Dzięki temu wierni – przypomnijmy: w przeważającej części ludzie niewykształceni – nie musieli specjalnie się przemęczać, by poznać „nowy” utwór. Dzięki temu tego typu „covery” mogły być bardzo szybko zapamiętywane, co rzecz jasna pomagało w szerzeniu nauk Lutra i innych duchownych protestanckich. Dawało to także poczucie stabilności i długowieczności religii protestanckiej, która w porównaniu z ponad 1000-letnią tradycją katolicką wypadała, przynajmniej w tym aspekcie, blado. Warto również dodać, że pragnienie Lutra, by w muzyce przewodnią rolę odgrywał tekst padło na podatny wówczas grunt. Przywołana już w tekście Camerata florencka kilkanaście lat po śmierci Reformatora będzie zabiegała o to samo, chociaż z zupełnie innych pobudek.

Protestancka muzyka w XVI wieku miała być więc źródłem radości, ale i (a może nawet przede wszystkim) elastycznym narzędziem propagandowym. Najważniejszą rolę w niej odgrywać miał tekst, zaś sama melodia powinna być maksymalnie prosta. Protestanci starali się pozbyć z niej – dla dobra swojej sprawy – naukowego pierwiastka, który dla prostego ludu (ale i dla części osób wykształconych) był najczęściej niezrozumiały. Co jednak ciekawe, to właśnie w nurcie niemieckiej muzyki protestanckiej wyrósł i działał najwybitniejszy kompozytor epoki baroku (a być może, w co mocno wierzę, europejskiej cywilizacji w ogóle): Johann Sebastian Bach. Ten sam Bach, którego niektóre utwory są wystudiowane do granic możliwości (dla przykładu: Die Kunst Der Fuge) i wymagające od wykonawców ponadprzeciętnych zdolności muzycznych.

Hymn Nun freut euch autorstwa Marcina Lutra (źródło: Wikipedia, domena publiczna)

Niech jednak nie dziwi nas ta pozorna sprzeczność. Wszystko o dostatecznie długim stażu ma tendencję do komplikowania się, a przecież Johann Sebastian przyszedł na świat w roku 1685, a więc prawie 140 lat po tym, jak Marcin Luter odszedł w swoim rodzinnym mieście Eisleben. W tym czasie muzyka protestancka była poddawana różnym wpływom, które rzecz jasna nie pozostawiły jej nietkniętej. Mimo to w twórczości najsłynniejszego z rodziny Bachów znaleźć można wiele nawiązań do muzyki pierwszych protestantów; podobnie jak oni, lipski kantor uważał muzykę na wspaniały dar od Boga i najdoskonalsze narzędzie w oddawaniu Mu chwały. Ponadto, dzięki mistrzowskiemu opanowaniu zasad rządzących harmonią i kontrapunktem, mógł odpowiednio eksponować tekst, który nigdy nie był mu obojętny.

Wystąpienie doktora Lutra, które tym tekstem starałem się uhonorować, uruchomiło niezliczoną liczbę zmian w bardzo wielu różnych dziedzinach, a intencjonalność jego działań nie miała tutaj nic do rzeczy. Niektóre aspekty życia w XVI-wiecznej Europie musiały (z racji trawiącej je stagnacji) ewoluować – i nie ominęło to również muzyki. Twórczość artystów protestanckich do dziś budzi zachwyt i nawet najbardziej zagorzali przeciwnicy tego odłamu nie mogą odmówić znakomitej jakości takim dziełom, jak Pasja wg św. Mateusza Bacha czy V Symfonia d-moll Mendelssohna. Tym bardziej dziś powinniśmy być dumni z naszego wspólnego dziedzictwa europejskiego, zapominając o dawnych niesnaskach i ciesząc się tym, co – nierzadko w wielkim trudzie i paskudnych warunkach – wypracowali nasi przodkowie. Jest się z czego cieszyć, jest czego słuchać.

Okrągłe rocznice zawsze dobrze działają na wyobraźnię. Nie wiedzieć czemu, ludzie lubują się w przypominaniu sobie o jakiejś historycznej postaci czy ważnym wydarzeniu w momencie, w którym „od czegoś bardzo istotnego” mija 10, 50, 100 czy 200 lat. Dla przykładu, już od trzech lat (i czeka nas to jeszcze przez rok) półki księgarń szturmują różnorakie publikacje dotyczące I wojny światowej. Nic też dziwnego, skoro właśnie teraz, w latach 2014-2018 mija 100 lat od kluczowych dla tego ogromnego starcia wydarzeń, łączne z jego początkiem i końcem.

Oczywiście tak samo wygląda sprawa z reformacją – tym bardziej, że od jej początku, który przypada na 31 października 1517 roku, mija nie 100, lecz 500 (słownie: pół tysiąca!) lat. Jednak w odróżnieniu od wyniszczających Europę walk między II Rzeszą i sojusznikami a ententą, przy tak wdzięcznym temacie, jakim bez wątpienia jest reformacja, można było pokusić się nie tylko o organizowanie konferencji naukowych czy publikację książek, lecz także o wydawanie albumów z muzyką. W końcu, jak starałem się wykazać powyżej, w tym odłamie (odłamach) chrześcijaństwa odgrywała ona ważką rolę. Poniżej możecie Państwo zapoznać się z recenzjami dwóch takich rocznicowych wydawnictw.

Reformation 1517-2017
Graham Ross & Choir of Clare College, Cambridge

Harmonia Mundi, HMM 90226)
CD (25.08.2017)

Na pierwszy ogień postanowiłem wziąć propozycję młodszą, wydaną w tym roku. Propozycja ta – wypuszczona przez uznaną wytwórnię specjalizującą się w muzyce dawnej: Harmonię Mundi – stanowi trwającą ponad 73 minuty kompilację najbardziej głodnych i kojarzących się z protestantyzmem utworów. Oczywiście nie mogło zabraknąć tutaj Johanna Sebastiana Bacha i jego kantat (BWV 79 oraz BWV 80), Felixa Mendelssohna-Bartholdy’ego (MVW A7) oraz Johannesa Brahmsa (Op. 74, No. 1). Kompozycje te zostały uzupełnione o pięć krótkich (żaden nie trwa dłużej niż 50 sekund) kompozycji-przerywników – dla przykładu, album ten rozpoczyna się od przywołanego w artykule hymnu Ein feste Burg ist unser Gott Lutra – oraz dłuższego dzieła Ralpha Vaughana Williamsa Lord, thou hast been our refuge.

Niestety całość jest nieco… rozczarowująca. Niech nikt nie zrozumie mnie źle: album Reformation 1517-2017 jest naprawdę dobrą płytą. Problem w tym, że 90% jej zawartości stanowią dzieła, które każdy miłośnik muzyki dawnej ma już przesłuchane na 1000 różnych sposobów. Na co mi kolejne, niemal identyczne wykonanie kantat Bacha, skoro mam je w wielu innych wersjach? Jaki pożytek z następnej rejestracji utworów Brahmsa czy Mendelssohna?

Tym bardziej, że Graham Ross i prowadzony przez niego Choir of Clare College w swoim fachu (przynajmniej na tej płycie) są co najwyżej nieźli. Technicznie nie mam im nic do zarzucenia, ale trudno mi udawać, że na świecie nie ma lepszych specjalistów od Bacha (pisząc te słowa mam na myśli Rene Jacobsa). Wyjątek stanowią wspomniane powyżej utwory mniej znanych kompozytorów. Te, chociaż niemal zawsze krótkie, są niezwykle zajmujące i pozwalają dobrze wczuć się w ducha epoki. I zobaczyć jej muzyczną odsłonę z nowej, szerzej nieznanej perspektywy. Szkoda tylko, że aby do nich dotrzeć, musimy „przemęczyć” materiał, który doskonale znamy.

Luther und die Musik

Christophorus Records CHR 77403
9 x CD (2016)

Na drugim biegunie (mam tutaj na myśli i jakość wykonania, i ekscytację budzoną przez to wydawnictwo) jest dziewięciopłytowy box przygotowany przez wytwórnię Christophorus Records. To mała, założona w 1935 roku niemiecka wytwórnia, która specjalizuje się – jak czytamy na jej oficjalnej stronie – w „nieznanym repertuarze i historycznej interpretacji”. Widać, że pracujące tam osoby dobrze znają się na rzeczy, bowiem przygotowały one wydawnictwo ze wszech miar godne polecenia.

W jego skład, jak już napomknąłem, wchodzi aż dziewięć płyt wypełnionych po brzegi ciekawym, szerzej nieznanym materiałem. Nie ma tutaj – całe szczęście! – miejsca na żadne wyświechtane kompozycje; zamiast tego otrzymujemy porządną dawkę muzyki XVI-wiecznej, której różnorodność i świeżość powinna budzić podziw nawet tych osób, które z twórczością przełomu renesansu i baroku są za pan brat.

Co więcej, zawartość całego boxu nie jest przypadkowa. W dołączanej do zestawu książeczce Mortiz Kelber opisuje dokładnie co na danej płycie można znaleźć i właściwie dlaczego. Dla przykładu, srebrny krążek numer dwa (opatrzony tytułem Ein Musikabend im Hause Luther) zawiera muzykę, którą Marcin Luter mógł słuchać i wykonywać u siebie w domu dla rozrywki; z kolei CD5 (Der Gegenspieler Albrecht von Brandenburg) próbuje przybliżyć muzyczny klimat potęgi domu Habsburgów i elit XVI-wiecznej Rzeszy Niemieckiej. Każda płyta jest w tym wydawnictwie osobną historią, jednak wszystkie razem łączą się w większą, spójną wewnętrznie opowieść o Lutrze, protestantyzmie, Rzeszy Niemieckiej i XVI-wiecznym człowieku.

Wykonanie boxu Luther und die Musik nie budzi większych zastrzeżeń. Prezentuje się on naprawdę porządnie, a książeczka z opisem zawartości (w dwóch językach: niemieckim i angielskim) w prosty sposób przybliża nam filozofię stojącą za doborem takiej a nie innej muzyki. Troszkę słabiej wypadają koperty, w które zostały zapakowane srebrne krążki (to typowe, kosztujące w przybliżeniu 2 grosze, białe kopertki z przeźroczystym środkiem). Trochę żal tylko, że tak fajne wydawnictwo doczekało się dość nijakiej (i oczywistej) okładki: sylwetka Lutra na tle zapisu nutowego nie zrobi chyba na nikim wielkiego wrażenia. To jednak jedyny element, w którym album zaproponowany przez Harmonię Mundi jest lepszy od pudła Christophorus Records.


| Logotyp

Na sam koniec (mam nadzieję, że jeszcze się Państwo trzymają, była to w końcu długa przejażdżka po meandrach XVI-wiecznej historii) chciałbym zwrócić uwagę na jedną ciekawą rzez związaną z obchodami 500-lecia reformacji. Otóż te, jak przystało na nowoczesny event w XXI wieku, doczekały się swojego własnego logotypu, od którego rozpoczęliśmy ten tekst. Można go zobaczyć na wydawnictwie Luther und die Musikw lewym górnym rogu, zarówno na samym boxie, jak i na dołączonej do niego książeczki. Logo to pomaga spiąć w jedną, koherentną całość wszystkie ważne dla tej okrągłej rocznicy wydarzenia i wydawnictwa, stanowiąc swojego rodzaju drogowskaz wskazujący ciekawe, godne polecenia rzeczy.

Logotyp został użyczony magazynowi „High Fidelity” przez Staatliche Geschäftsstelle „Luther 2017", podnosząc tym samym jego wagę. Mamy nadzieję, że udało nam się ładnie wkomponować w świętowanie rocznicy tego – jakże doniosłego – wydarzenia, jakim bez wątpienia był początek reformacji w Europie.

Kim jesteśmy?

Współpracujemy

Patronujemy

HIGH FIDELITY jest miesięcznikiem internetowym, ukazującym się od 1 maja 2004 roku. Poświęcony jest zagadnieniom wysokiej jakości dźwięku, muzyce oraz technice nagraniowej. Wydawane są dwie wersje magazynu – POLSKA oraz ANGIELSKA, z osobną stroną poświęconą NOWOŚCIOM (→ TUTAJ).

HIGH FIDELITY należy do dużej rodziny światowych pism internetowych, współpracujących z sobą na różnych poziomach. W USA naszymi partnerami są Positive-Feedback, a w Niemczech www.hifistatement.net. Jesteśmy członkami-założycielami AIAP – Association of International Audiophile Publications, stowarzyszenia mającego promować etyczne zachowania wydawców pism audiofilskich w internecie, założonego przez dziesięć publikacji audio z całego świata, którym na sercu leżą standardy etyczne i zawodowe w naszej branży (więcej → TUTAJ).

HIGH FIDELITY jest domem Krakowskiego Towarzystwa Sonicznego. KTS jest nieformalną grupą spotykającą się, aby posłuchać najnowszych produktów audio oraz płyt, podyskutować nad technologiami i opracowaniami. Wszystkie spotkania mają swoją wersję online (więcej → TUTAJ).

HIGH FIDELITY jest również patronem wielu wartościowych wydarzeń i aktywności, w tym wystawy AUDIO VIDEO SHOW oraz VINYL CLUB AC RECORDS. Promuje również rodzimych twórców, we wrześniu każdego roku publikując numer poświęcony wyłącznie polskim produktom. Wiele znanych polskich firm audio miało na łamach miesięcznika oficjalny debiut.
AIAP
linia hifistatement linia positive-feedback


Audio Video show


linia
Vinyl Club AC Records