pl | en

No. 116 grudzień 2013
ROZMÓWKI XV
TYLKO ZMIANY (w systemie referencyjnym)


udiofilizm porównywany jest często do choroby: jeśli się nań zapadnie, trudno się z tego wyplątać. Człowiek przestaje myśleć o innych przyjemnościach, stacza się w odmęty rozważań o wyższości Platinum SHM-CD nad SBM i odwrotnie, wnika w szczegóły dotyczące przenoszenia wysokich tonów, kwestionuje ustalenia poważnych inżynierów. Trzeba być chorym, żeby coś takiego robić.
Przyjmuję jednak tę chorobę nie jak dopust Boży, a jak wyświadczoną mi łaskę. I chyba nie tylko ja tak do tego podchodzę. Będzie filozoficznie: życie nie jest długie, ani łatwe. Powiedziałbym nawet, że jest najczęściej do dupy. Żeby się mu nie dać, żeby to jakoś ogarnąć i pozbierać się, żeby przeżyć je w poczuciu dobrze wykonanej roboty musimy mieć coś, co nas w nim zakotwiczy. A najlepiej kilka takich spraw. Słuchanie muzyki i audiofilizm, jego naturalne rozwinięcie, jest jedną z piękniejszych rzeczy, jaką – poza pomaganiem innym ludziom – można robić. A na pewno jedną z piękniejszych, która można zrobić dla SIEBIE.
Szukanie jak najlepszego dźwięku nie polega na dzieleniu włosa na czworo, a jest reakcją na wewnętrzną niezgodę na to, co słyszymy. To reakcja estetyczna, szukanie pełni utworu, nie tylko jego powierzchniowej warstwy. Wsłuchujemy się w drobne z pozoru różnice nie dla nich samych, a dlatego, że poprawa tych elementów przekłada się na wzbogacenie przekazu. I możemy wszystkie płyty, które nas poruszają, przeżyć raz jeszcze, a nowe od razu zobaczyć we właściwy sposób. Wyszukiwanie różnic jest tylko punktem wyjścia, choć to ono zajmuje większość stron pism audio. I może z tego właśnie powodu ludziom z zewnątrz, które jeszcze się audiofilizmowi nie poddały, wydaje się, że zajmujemy się tylko tym.

Cechą szczególną tych poszukiwań, chyba łatwą do wytłumaczenia, jest potrzeba zmiany. Kiedy bowiem usłyszymy system, który brzmi lepiej niż nasz, którego dźwięk porusza w nas struny do tej pory głuche, chcemy to doświadczenie powtórzyć. Najlepiej u siebie w swoim domu. Możliwe to jest przez wymianę poszczególnych komponentów systemu. Trzeba do tego jednak dojrzeć – finansowo i mentalnie. Jeśli chodzi o pieniądze, sprawa jest jasna. Z kolei wewnętrzne przekonanie co do tego, że to kierunek we właściwym kierunku, że tego CHEMY, jest trudniejsze do wytłumaczenia, bo zależne od potrzeb konkretnych osób. Ale wcześniej czy później, jeśli tylko poważnie to hobby traktujemy i jeśli szanujemy siebie, do tego dojrzewamy. Każda taka zmiana jest jednak małą traumą. Bo choć przechodzimy szczebel wyżej, choć idziemy w dobrą stronę, to zyskując coś, czasem poświęcamy coś innego, do czego się przyzwyczailiśmy, z czym nam było dobrze. Takie zmiany zachodzą też w moim systemie odniesienia (referencyjnym). Dla mnie wymiana komponentów nie jest niczym szczególnym, bo robię to codziennie od lat. Testowanie polega przecież na podmianie elementu odniesienia i słuchaniu, co w dźwięku się zmieniło. Każdorazowo wracam jednak do mojego własnego systemu, którego dźwięk znam, lubię i rozumiem. To nie są najlepsze produkty na świecie, słyszałem też parę razy jeszcze lepszy dźwięk, jednak jakość mojego systemu jest już na tyle wysoka, że nie ma z tym większego problemu. Każdorazowe spojrzenie w górę, na coś lepszego nie jest szukaniem różnic na oślep, a sięganiem w bliską przestrzeń, precyzyjnym i możliwym do opisania.

Oprócz tego, że jestem dziennikarzem audio, jestem też melomanem i audiofilem. Podlegam więc dokładnie tym samym „prawom”, co czytelnicy „High Fidelity”. Ja także odczuwam wewnętrzną potrzebę zmiany czegoś w swoim systemie.
Wiąże się z tym jednak kilka problemów. Pierwszy to pieniądze. Mając drogi system każda zmiana na lepsze oznacza wydanie jeszcze większych pieniędzy. Wbrew temu, co zdają się sądzić hejterzy, dziennikarze nie dostają niczego za darmo, ani nawet półdarmo. Przynajmniej ja nie dostaję. Istnieje jednak w branży coś takiego, jak rabat branżowy, z którego dziennikarze korzystają, pomagający w zakupach. Ja również z niego korzystam. Ale to jednak wciąż ogromne pieniądze. Kiedy jednak ten aspekt sprawy zostaje opanowany, pojawia się jeszcze trudniejszy do rozwiązania problem: co wybrać? Muszę powiedzieć, że złożenie niedrogiego systemu jest wielokroć łatwiejsze niż drogiego. Mogłoby się wydawać, że mając do dyspozycji duże pieniądze wybór powinien być łatwy i przyjemny. Tak nie jest! Produkt, o którego wymianie myślimy pracuje bowiem w starannie dobranym systemie, w którym każda, nawet drobna zmiana przekłada się na dużą zmianę w odbiorze muzyki. I zwykle jest coś za coś.
To jeszcze nie koniec. System odniesienia to taki system, który służy do oceny innych produktów. Ważna jest jakość jego poszczególnych komponentów, ich zestawienie, ale i stałość w czasie. Ostatecznie ważne jest, aby zachować jakiś stały punkt odniesienia w jak najdłuższym okresie czasu.

Zmiany są jednak konieczne. Z każdego punktu widzenia. Jestem audiofilem i dziennikarzem, obydwoma tymi postaciami jednocześnie. Również i ja czuję więc potrzebę zmiany. Z powodów, o których już pisałem, jest to jednak proces rozłożony w czasie, decyzje zapadają po długich odsłuchach, zastanawianiu się, wahaniach. A kiedy już do tego dochodzi, muszę być na 100% przekonany co do słuszności swoich decyzji. Czasem do tego jednak dochodzi.

W tym roku wymieniłem kilka elementów, które nazwalibyśmy „akcesoriami”, gdyby nie to, że wniosły równie duże, jeśli nie większe, zmiany niż nowe urządzenie/kolumny. Najwięcej pieniędzy wydałem na nowy interkonekt łączący odtwarzacz CD z przedwzmacniaczem. Niezwykle przeze mnie szanowany kabel Acrolink Mexcel 7N-DA6300 (czytaj TUTAJ) został zastąpiony przez kabel Siltech Royal Signature Series Double Crown Empress (czytaj TUTAJ i TUTAJ). Wniósł do równania głębię i gładkość. Także wybitną rozdzielczość. Ale całość zmian była czymś innym niż poprawa poszczególnych aspektów brzmienia. To coś w rodzaju zmiany optyki, popatrzenia na muzykę w inny, lepszy sposób. W przyszłości chciałbym mieć także kabel głośnikowy z tej serii, choć nie jest to aż takie pilne, jak zmiana interkonektu. No i żeby o to zawalczyć, najpierw muszę dobrze sprzedać moją dotychczasową referencję, wybitną Tarę Labs Omega Onyx.

Nowe mam również kable sieciowe. Poprawki, jakie nowe okablowanie wniosło są, z grubsza rzecz biorąc, podobne do tych, jakie dał nowy interkonekt, choć i rząd mniejsze. Od lat używam u siebie kabli sieciowych Acrolinka z serii Mexcel – najpierw modelu 7N-PC9100, potem 7N-PC9300, teraz przyszedł czas na najnowsze – 7N-PC9500. Kable te zasilają w tej chwili odtwarzacz CD (1,5 m) oraz wzmacniacz (1,5 m) i doprowadzają prąd do listwy sieciowej (2 m). Wciąż czeka jeszcze na taki ruch przedwzmacniacz, choć w jego przypadku zmiany były mniejsze niż w dwóch pozostałych. Nowe kable zachwycają spójnością brzmienie i jego głębią. Po odsłuchu w ramach Krakowskiego Towarzystwa Sonicznego, część jego uczestników zaopatrzyła się w nowe Acrolinki. Gospodarz spotkania kupił ich aż sześć! (Czytaj TUTAJ). To najlepsze kable sieciowe, jakie znam. W dodatku swoje zalety ukazują w dowolnym systemie okablowania, nie tylko z innymi Acrolinkami.

Kable mają jednak to do siebie, że podłącza się je z tyłu urządzeń i ich nie widać. Inaczej jest z elektroniką i kolumnami. Jak również meblami, na których elektronika stoi. Rola tych ostatnich jest więc estetyczna, choć muszą też spełniać założenia techniczne. Tego rodzaju stoliki, to rozbudowane platformy antywibracyjne, dbające o to, aby elektronika stała w możliwie najbardziej stabilny sposób i aby jak najmniej drgała. Spełnienie tych dwóch wymogów nie jest łatwe. Im droższa elektronika, tym trudniejsze. Jest bowiem tak, że wraz z komplikacją elementów antywibracyjnych rośnie też ich techniczny wydźwięk i maleje estetyka. Dla domowników, jeśli system stoi w ogólnodostępnym pomieszczeniu, a nie w dedykowanym pokoju odsłuchowym, to zwykle trudne do akceptacji.

Dlatego, kiedy po raz pierwszy zobaczyłem najnowszą wersję stolików niemieckiej firmy Finite Elemente, model Pagode Edition, po prostu zaniemówiłem. Już wcześniejsza ich wersja, klasyczna Pagode, była bardzo ładna, łącząc w udany sposób drewno i aluminium. To, co udało się jednak uzyskać w „Edition”, poprawiając przy okazji walory dźwiękowe, jest niesamowite. To najładniejszy mebel audio, jaki znam, a przy tym wnoszący do dźwięku taki spokój, poprawiający rozdzielczość w takiej mierze i poprawiający definicję oraz barwę basu na tyle mocno, że nie wiem, jak bez niego wcześniej mogłem żyć. Nie było jeszcze człowieka, któremu ten stolik by się u mnie nie spodobał. Sprzęt wygląda na nim obłędnie, każdy element wydaje się wyróżniony, ważny. To jeden z najlepszych zakupów w moim życiu.

Stolik zbudowany jest z aluminiowej ramy, na której „podwieszone” są dwie górne półki, za pośrednictwem specjalnie dobranych kolców. Każda taka półka składa się z drewnianej ramy i odsprzęgniętych od niej blatów. Każda rama ma też wkręcone specjalne absorbery drgań, patent firmowy Finite. Całość stoi na stopach z serii Cera z ceramicznymi kulkami. W kolorze, w którym ją zamówiłem wygląda wybitnie! Ponieważ półka przychodzi skręcona i skalibrowana, jej ustawienie wydaje się proste. Takie nie jest – u mnie trwało to kilka godzin.

I wreszcie sprawa słuchawek. Jak wiadomo, od dłuższego czasu moim referencyjnym wzmacniaczem słuchawkowym jest Leben CS-300, najpierw w podstawowej wersji, a teraz w specjalnej, zrobionej tylko dla mnie. Wraz ze słuchawkami HD800 Senheisera to prawdziwe źródło przyjemności i świetne narzędzie.
Teraz mam dwa systemy referencyjne. Leben pozostaje moją pierwszą miłością. Zauważyłem jednak, że coraz więcej czasu spędzam z innym systemem: wzmacniaczem Bakoon Products HPA-21 oraz słuchawkami planarnymi HiFiMAN HE-6. To system, który barwę ma ustawioną nieco wyżej niż Leben, nie ma też tak dobrego wypełnienia niskiej średnicy, jest jednak znacznie bardziej rozdzielczy, a przez to bardziej prawdziwy. I nie brumi. Wraz z kablami słuchawkowymi, które też są nowe, Entreq Atlantis, to teraz moje podstawowe źródło dźwięku na słuchawki. Leben z Sennheiserami pozostaje, ale jako coś pomocniczego.

CO DALEJ?

Właściwie każdy element mojego systemu można by poprawić. Niewiele, ale jednak. Nie w każdym przypadku ma to jednak sens i nie każda zmiana byłaby dla mnie krokiem do przodu, raczej kręceniem się w kółko. Tak jest na przykład z kolumnami. Choć niektóre z tych, które miałem u siebie pokazywały to tu, to tam coś lepszego, żadne nie były całościowe lepsze od Harbethów M40.1, przynajmniej nie w tym pokoju, nie z tym systemem i nie dla mnie.

Znalazły się natomiast lepsze od mojego przedwzmacniacze. To przede wszystkim Octave Jubilee Pre, Dan D’Agostino Momentum Preamplifier oraz Ayon Audio Spheris II. Pierwszy z nich podobał mi się najbardziej. Jego użytkowanie w systemie takim, jak mój byłoby jednak problematyczne, ponieważ nie ma pilota zdalnego sterowania. A zmiany siły głosu muszę słyszeć natychmiast, bez konieczności wstawania. Również przyczyny pozamuzyczne powodują, że miałbym trudności z wpisaniem do swojego systemu przedwzmacniacza z USA – ma jedynie łącza zbalansowane, a stosowanie przejściówek mija się, moim zdaniem z celem i pogarsza dźwięk. Najbliżej tego, czego szukam byłby więc przedwzmacniacz Spheris II. Przejście na niego byłoby też dla mnie najmniej uciążliwe, bo jego charakter jest dokładnie taki sam, jak Polarisa III, tyle że dźwięk jest o jakieś 15% lepszy. Jest jednak problem z moim przedwzmacniaczem, który nie został w droższym modelu wyeliminowany: sposób regulacji siły dźwięku. Przedwzmacniacz Ayona, poza innymi powodami, jest fantastyczny dlatego, że ścieżka sygnału jest w nim ultra-krótka. Z selektora wejścia idziemy prosto do lampy wzmacniającej, a z niej do regulatora gainu, którym jest transformator z odczepami. Działa to idealnie. Problemem jest mechanizm przełączający owe odczepy, zastępujący obrotowy potencjometr. Po jakimś czasie, przy intensywnym użytkowaniu, styki przełącznika nie do końca spełniają swoją rolę i czasem trzeba poruszać gałką, żeby zetknęły się z właściwym obwodem. W moim przypadku, kiedy porównanie musi być natychmiastowe to irytujące.
W Warszawie, w czasie Audio Show 2013 Gerhard Hirt, właściciel Ayona, świadomy słabości tego rozwiązania, z dumą pokazał mi nową wersję Spherisa, „III”, w której mechaniczny przełącznik zastąpiły kontaktrony. Nad jego dopracowaniem spędził dwa lata, jednak wreszcie jest z rezultatów zadowolony. Zobaczymy, co to dało, ale istnieje duże prawdopodobieństwo, że robiony dla mnie na zamówienie Polaris III [Custom Version] zostanie zastąpiony Spherisem III [Custom Version].

Podobna sytuacja ma miejsce z końcówką mocy, Soulution 710. Jestem z niej ekstremalnie zadowolony, jednak ciekawy jestem, jak zmiany w zasilaniu wpłynęły na jego dźwięk i jak brzmi nowa jego wersja 711. O zmianach konstrukcyjnych rozmawiałem w Monachium z właścicielem firmy, Cyrillem Hammerem oraz konstruktorem tego wzmacniacza i muszę sprawdzić, jak ich założenia przekładają się na dźwięk.

Jest jeszcze jeden element systemu, który czeka na swój moment – gramofon. Pytany jestem często, dlaczego nie mam swojego własnego. Odpowiadam zawsze tak samo: niemal bez przerwy są u mnie gramofony w teście i nie miałbym gdzie go postawić. Jakieś półtora roku temu się jednak przełamałem i zamówiłem dla siebie specjalną wersję gramofonu Acutus marki Avid Hi-Fi, z ramieniem SME V. Ponieważ umówiłem się z właścicielem Avida, panem Conradem Masem, że przyjedzie go do mnie ustawić, wylądował on u polskiego dystrybutora firmy. I tak przeleżał, zapieczętowany i nieruszany, przez ponad rok. Nie mogliśmy się po prostu zgrać terminami. Od kilku miesięcy pudła stoją u mnie, jednak nie mogę się zdecydować na ich rozpakowanie. Gramofon tej klasy zasługuje bowiem na dedykowany stand, na to, żeby go nie ruszać, a w tej chwili nie mogę mu tego zapewnić. Tak więc mam swój gramofon, ale w pudłach.

TYLKO MUZYKA

Tydzień, w którym piszę te słowa zwieńczony będzie wydarzeniem, które w każdym melomanie, audiofilu, a nawet zwyczajnym człowieku, w którym drzemią jakieś wspomnienia, powinno budzić demona zakupów. W USA to oczywiście Black Friday, dzień szaleństwa obniżek i przecen. Dla nas to jednak specjalna „edycja” Records Store Day, imprezy mającej na celu pomoc w wyjściu z podziemia niezależnym sklepom płytowym, znikającym z krajobrazu miast i wsi szybciej niż gumofilce. W tym roku przypada on 29 listopada. W biorących w tym przedsięwzięciu udział sklepach można będzie kupić płyty w obniżonych cenach (druga płyta za 50%), jak również specjalne edycje przygotowane specjalnie na ten dzień. Ich pełną listę znajdą państwo TUTAJ. W Krakowie do Records Store Day przyłączyły się trzy sklepy: Music Corner na ulicy św. Tomasza 4, Record Dillaz na Berka Joselewicza 11 oraz Rock-Serwis na al. W. Beliny-Prażmowskiego 2. Wybieram się z synem i przyjaciółmi co najmniej do dwóch miejsc, a relację z tego, co zobaczyliśmy, co kupiliśmy i jak to wyglądało zdam w styczniowym wstępniaku.

Muzyka jest bowiem tym, co ożywia audiofilizm i dzięki niej branża audio taka, jak ją rozumiem ma sens. Inaczej będzie to fetyszyzm i techniczna ekstaza, co też jest OK. i to też może być fantastyczne hobby. Nie będzie to jednak miało nic wspólnego ze słuchaniem muzyki. Ta jest wszystkim, co mamy, a sprzęt ma na celu pokazać jej jak najwięcej. Pod spodem znajdą więc państwo mikrorecenzje kilku płyt, które czekały na to od dłuższego czasu. Mam nadzieję, że znajdą wśród nich państwo coś na świąteczny prezent.


Black Sabbath
13
Vertigo/Universal Music (Japan) UICN-1034/5
2 x SHM-CD (2013)

Ozzy Osbourne to niespokojny duch ciężkiej odmiany muzyki rockowej, ale i niezły biznesmen. Jego głos był jedną z przyczyn niesamowitego powodzenia pierwszych płyt zespołu Black Sabbath, do którego od samego początku należał. Grupa rozpoczęła swoją działalność w 1967 roku pod nazwą Polka Tulk, zmieniając ją w 1969 roku na obecną, znacznie bardziej przystającą do rodzaju muzyki, który uprawiali.
Wydany 11 czerwca 2013 roku album 13 jest pierwszym studyjnym wydawnictwem zespołu od 1995 roku (Forbidden) i pierwszym od 35 (!) lat z Osbournem za mikrofonem. Oczekiwania co do niego były niesłychanie wysokie. Grupa zaproponowała na nim to, z czego jest najlepiej znana i w czym najlepiej się czuje: mocny rock, z długimi riffami, mocną perkusją i melorecytacją Ozzy’ego. Utwory nawiązują do najlepszych płyt DP, czyli czterech pierwszych. Choć produkcja utworów jest nowoczesna, to nie zabito jej nadmierną obróbką studyjną.
Płyta ukazała się w dwóch wersjach: podstawowej, z ośmioma utworami oraz De Luxe, z drugą płytą, na której zamieszczono trzy dodatkowe utwory. Wersja podstawowa trwa 13 sekund ponad 53 minuty i wydaje się za długa. To feler niemal wszystkich płyt wydanych w ostatnich trzydziestu latach. Mam wrażenie, że muzycy chcieli opublikować jak najwięcej materiału, wierząc że kupujący przeliczają długość muzyki na cenę. To błąd. Muzyka na 13 jest znakomita, nie ma tu słabych miejsc, ale materiał jest za długi. Uważam, że przedział między 32 i 42 minutami, czyli taki, jaki oferowały najpierw płyty Long Play 10”, a potem 12” to maksimum tego, co człowiek jest w stanie w skupieniu wysłuchać.
Płytę w oryginalnej wersji otrzymujemy z trójwymiarową okładką. Wersja japońska, a taką recenzujemy, została wydana przez Universal Music (Japan) na dwóch krążkach SHM-CD. Płyta została zakupiona w Japonii, w sklepie internetowym CD Japan.

Black Sabbath to muzyka wywodząca się z tzw. „hard rocka”. Choć to określenie w dzisiejszych czasach pojawia się coraz rzadziej, wypierane albo przez bardziej eklektyczne, albo węższe style, w fanach ciężkiej odmiany rocka wywołuje same dobre skojarzenia. Jeśli tak jest, jeśli określenie to porusza w was jakieś struny, będziecie dziko zachwyceni z 13, piszczeć będziecie z rozkoszy. Muzyka jest świetna, a dźwięk bardzo przyzwoity. Duża ilość kompresji, niezbędną, żeby tego się w ogóle dało słuchać nie przykryła dynamiki i nie zgasiła żywotności. Obok mocnej, dużej perkusji pozostawiono sporo miejsca dla wokalu Ossborne’a, co dało w efekcie zarówno poczucie mocy, jak i pewnego rodzaju intymność, jeśli w takim przypadku coś takiego w ogóle istnieje. Ładnie słychać efekty nałożone na głos, a gitary przycinają na tyle niżej, żeby nie interferować z wokalem. Brzmienie nie jest specjalnie selektywne, a tym bardziej rozdzielcze. Nie robiłbym z tego jednak jakiegoś problemu, popiskując cichutko przy God is Dead? czy Zeitgeist. Pełne, gęste, nasycone granie z obniżonym środkiem ciężkości.

Jakość dźwięku: 7-8/10


Deep Purple
Now What?!
Edel/Victor Entertainment VIZP-116
SHM-CD + DVD (2013)

Rok 2013 okazał się łaskawy dla miłośników ciężkiego rocka. Ukazały się bowiem płyty dwóch ważnych kapel – omówiona powyżej 13 Black Sabbath oraz Now What?!, debiutującej w 1968 roku grupy Deep Purple. To dziewiętnasta studyjna płyta tej brytyjskiej grupy (13 Black Sabbath też jest 19. studyjnym albumem!), wydana po ośmiu latach przerwy od Rapture of the Deep (2005). W sklepach znalazła się 26 kwietnia, zaś za jej produkcję odpowiada Bob Ezrin. To płyta z dedykacją – dla zmarłego 16 lipca 2012 roku Johna Lorda, pianisty, jednego z założycieli Deep Purple. Dodam, że właśnie do mnie dotarły cztery pierwsze płyty grupy w reedycji Audio Fidelity na złocie – recenzja wkrótce.
W podstawowej wersji znalazło się na niej 11 tworów. Istnieją oczywiście inne wersje, w tym recenzowana, wydana przez JVC Entertainment płyta SHM-CD z piętnastoma utworami i dodatkową płytą DVD. Na tej ostatniej: wywiad oraz trzy utwory (tylko audio). Płyta została zakupiona w Japonii, w sklepie internetowym CD Japan.

Mają Purple pecha ze swoją płytą. Słucha się jej bardzo dobrze, oczywiście przez pierwszych 40 minut, bez względu na to, w którym miejscu zaczniemy. Potem zaczyna nudzić. Ale podstawowy materiał wchodzi bez problemu. Pech polega na tym, że koledzy z Black Sabbath wydali swoją płytę w tym samym czasie i ich wydawnictwo jest lepsze pod każdym względem. Także brzmieniowym. Now What?! w wolnych fragmentach jest trochę zbyt mało nasycona, a kiedy wchodzi więcej instrumentów i zaczyna się jazda, spada z kolei czytelność. Słychać, że starano się połączyć gęste granie z dobrą selektywnością, jednak udało się to przede wszystkim z organami Hammonda. Gitary mają słabo różnicowe faktury i brakuje im wypełnienia na samym dole. Ponieważ nie są specjalnie czytelne, ani zadziorne, są nie do końca ekspresyjne. Co jakiś czas sybilanty wybijają się też ponad poziom podstawowy, sugerując użycie dość mocnej kompresji.

Może jednak przesadzam – porównując Now What?! z, chociażby, Perfect Stranger, słychać że nowoczesna technika potrafiła z takiej mocnej muzyki wydobyć znacznie więcej odcieni niż kiedyś. Perfect… jest moją ulubioną płytą tej kapeli i mam ją zarówno w kilku wersjach na CD, jak i na japońskim winylu. I tylko ten ostatni brzmi przyzwoicie. A i tak gorzej niż to, co słyszę z cyfrowej płyty SHM-CD.
Pozostaje więc nowe wydawnictwo Deep Purple bardzo rzetelną, dobrze „słuchalną” płytą, od której 13 Sabbathów jest po prostu lepsze.

Jakość dźwięku: 6-7/10


Mike Oldfield
Tubular Bells
Mercury/Universal Music LLC (Japan) UICY-40016
Platinum SHM-CD (1973/2013)

Mike Oldfield
Five Miles Out
Mercury/Universal Music LLC (Japan) UICY-75879
2 x SHM-CD + DVD (1982/2013)

Mike Oldfield
Crises
Mercury/Universal Music LLC (Japan) UICY-75880/1
2 x SHM-CD (1983/2013)

W tym roku obchodzimy 40-lecie wydania debiutanckiego albumu Mike’a Oldfielda pt. Tubular Bells. Choć do dzisiaj wydał 28 albumów, to właśnie Dzwony rurowe określiły odbiór jego twórczości. Wystarczy powiedzieć, że potem jeszcze trzykrotnie powracał do tego tematu, wydanymi w 1992 roku Tubular Bells II, pochodzącymi z roku 1998 Tubular Bells III oraz Tubular Bells 2003, które w sklepach pokazały się w 2003. Do tej grupy można również zaliczyć Tubular Beats (2013). Na płytę złożyły się dwie suity instrumentalne. Początkowo odrzucone przez wszystkie wytwórnie, do których Oldfield się zgłosił, wydane zostały przez Richarda Bransona w świeżo upieczonej wytwórni Virgin Records.
Tubular Bells to płyta wciąż i na nowo wydawana we wszystkich możliwych formatach. Wersja, którą teraz prezentujemy wydaje się szczytową możliwością formatu CD – to Platinum SHM-CD. Materiał, z którego wykonano krążek stosowany jest w płytach SHM-CD i jest to ultra-przejrzysty oraz jednorodny plastik, używany na ekrany wyświetlaczy LCD. Platinum z kolei opisuje warstwę, od której odbijany jest laser. To platyna napylona na aluminiowy podkład. Odbicie od takiej warstwy jest znacznie słabsze niż od klasycznego aluminium, dlatego płyta nie zostanie odtworzona tam, gdzie nie mają czego szukać płyty CD-R. Zastosowanie platyny motywowane jest jej unikatowymi właściwościami w skupianiu wiązki lasera. Płyty tłoczone są w sposób opracowany przez JVC – HR Cutting (w jej tłoczni). Dostarcza się do niej plik wysokiej rozdzielczości 24/176,4, a zamiana na format Red Book, czyli 16/44,1 dokonywana jest w locie, tuż przed nacięciem szklanej matrycy, z której wykonuje się „pieczątki”. Płyta pokrywana jest specjalnym lakierem w turkusowym kolorze, którą wcześniej przetestowano na płytach SHM-SACD.
Płyty Platinum SHM-CD pakowane są do nietypowych, dużych pudełek z białego kartonu, na który naklejana jest okładka płyty i stosowny opis zawartości: „Genue PLATINUM SHM for audiophile only”. W środku, oprócz płyty, znajdziemy także pomniejszoną (mini-LP) okładkę z winylowego, japońskiego wydania płyty. Wydana w 40. rocznicę wersja ma dwa dodatkowe utwory. Płyta Tubular Bells została zakupiona w Japonii, w sklepie internetowym CD Japan.

Dwie pozostałe płyty Oldfielda, także wydane w tym roku zostały wytłoczone jako płyty SHM-CD i sprzedawane są zarówno osobno, jak i z produkowanym na licencji przez japońską firmę Union Disk boxem, na którym powtórzono okładkę płyty Crises.
Five Miles Out z 1982 roku i wydana rok później Crises pochodzą z okresu w twórczości tego artysty, w którym długie kompozycje ustępują krótszym, z partiami śpiewanymi. Wyraźnie chodziło o poprawienie sprzedaży i zarobienie pieniędzy. A jednak to od nich liczy się wzrost popularności Oldfielda. Tytułowa kompozycja z płyty Five Miles Out, śpiewana przez Maggie Reilly w Polsce zawędrowała na szczyt Listy Przebojów Programu III Polskiego Radia. Recenzowana wersja zawiera dwie płyty SHM-CD i jedną DVD. Na drugiej z płyt audio dostajemy koncert zagrany 6 grudnia 1982 roku w Kolonii. Na krążku DVD zamieszczono wersję albumu w rozdzielczości, w stratnych formatach 24/96 DTS 5.1 oraz Dolby 5.1 (a gdzie stereo wysokiej rozdzielczości?!). Są na nim także materiały promocyjne wideo oraz materiał z programu BBC.
Crises wydano w 30. rocznicę tej płyty na dwóch krążkach SHM-CD. Na drugim mamy koncert z 22 lipca 1983 roku z Wembley. To z tej płyty pochodzi chyba najbardziej znany utwór twórcy Tubular Bells, śpiewana przez Maggie Railly piosenka Moonlight Shadow.

Wszystkie trzy płyty Oldfielda porównywałem z ich japońskimi wydaniami z 2000 roku. Tubular Bells Platinum SHM-CD to nowy remaster z 2011, przygotowany w Japonii w domenie cyfrowej DSD. Jego porównanie ze starszą wersją wydaje się niemal bez sensu. Na ogół różnice pomiędzy Platinum SHM-CD i innymi wersjami wypadają miażdżąco dla tych „innych”. Także w tym przypadku. Nie chodzi nawet o to, że czegoś jest więcej, czy mniej – choć tak jest. Nowa wersja TB to dźwięk o zmienionej strukturze. Jest niesamowicie namacalny i wydaje się ciepły. Jego rozdzielczość jest nieporównywalnie lepsza. Szczególnie na tym zyskują niskie tony i średnica. Bas schodzi bardzo głęboko i ma niebywałą definicję. Porównałbym to granie do analogu, gdyby nie to, że to nie do końca uprawnione porównanie. Analog gra jeszcze bardziej intymnym dźwiękiem, jednak Platinum SHM-CD wydaje się czystszy. I nie chodzi o szumy i trzaski, tylko lepszą głębię, rożnicowanie, a nawet rozdzielczość. Nigdy wcześniej nie słyszałem tej płyty brzmiącej tak dobrze.

O ile nagrania wydane na Platinum SHM-CD brzmią, bez wyjątku, fantastycznie, daleko lepiej niż ich zwykłe odpowiedniki, o tyle z SHM-CD jest różnie. Jest spora grupa wydanych w ten sposób płyt np. Dire Straits, które są słabe, cienkie, brakuje im wypełnienia i substancji.
Obydwie płyty z boxu, czyli Five Miles Out oraz Crises należą do tych bardziej udanych. Ich problemem jest to, że grają wyraźnie gorzej niż Tubular Bells z Platinum SHM-CD. Ich brzmienie jest cięższe i nie tak namacalne. Five Miles Out znam doskonale z oryginalnej wersji winylowej i nie mogę nie zauważyć, że w wersji cyfrowej podkreślono trochę wyższy bas, zakrywając w ten sposób część środka. Nie ma więc tego samego oddechu, co z czarnej płyty. Ale są i dobre strony. Poprzednie cyfrowe wersje brzmiały dość miałko, nie miały równie dobrej barwy, bas nie był tak jednoznaczny. Teraz jest znacznie lepiej, a całość jest pogłębiona i lepiej różnicowana. Przestrzeń w SHM-CD nie jest definiowana w jakiś super dobry sposób, ale same dźwięki są na tyle głębokie, że zdają się to niwelować.
Obydwie płyty mają przyjemną, dość ciepłą barwę, z wycofaną wyższą górą i nieco przetłumionym środkiem. Mimo to są to najlepsze, jakie znam, cyfrowe wersje. Dodatkowe płyty z koncertami są cennym uzupełnieniem, choć dźwięk tych nagrań nie jest tak dobry, jak studyjnych. Polecam ten box wszystkim, którzy Oldfielda lubią i tym, którzy chcą mieć w swojej kolekcji coś znakomicie wydanego oraz interesującego muzycznie. Kolekcjonerski box podnosi wartość tego zestawu.

Jakość dźwięku:
Tubular Bells - 9/10
Five Miles Out - 7/10
Crises - 6-7/10


The Fotoness
When I Die
MUZA Polskie Nagrania/Polskie Nagrania PNCD 1518
CD (1988/2013)

O reedycji tej płyty w swoich audycjach opowiadał Piotr Stelmach, dziennikarz Programu III Polskiego Radia, czym mnie zaciekawił. Zresztą napisał też do dołączonej książeczki długi, interesujący esej. To jej pierwsza cyfrowa wersja i od razu potraktowana poważnie. Wydana została przez Polskie Nagrania i otrzymała właściwą oprawę graficzną, bardzo dobry remaster, a na płycie oprócz podstawowych ośmiu utworów, śpiewanych po angielsku, znajdziemy również nigdy wcześniej nie publikowane nagrania, także w języku polskim. Jak się dowiadujemy z materiałów firmowych, udało się odnaleźć oryginalną taśmę-matkę (master) i to z niej pochodzi dźwięk na reedycji.
Płyta ukazała się oryginalnie w 1988 roku i zawierała muzykę, którą można by umownie nazwać cold wave. Grupę stworzyło trzech znanych muzyków: Tomasz Lipiński – śpiew, gitara, perkusja (Tilt, Brygada Kryzys), Marcin Ciempiel – bas, śpiew, Jarosław Szlagowski – perkusja (obydwaj – Lady Pank i Odział Zamknięty) z gościnnym występem Jana Borysewicza – gitara oraz Rafała Paczkowskiego – instrumenty klawiszowe. Wydała tylko tę jedną płytę, po czym Tomasz Lipiński reaktywował Tilt. Ciekawostka – zespół znany jest pod nazwą Fotoness, jednak na okładce albumu widnieje nazwa The Fotoness.

Nagrania z lat 80. mają wspólne cechy brzmienia, wynikające z przyjętych wówczas założeń, mody i ograniczeń technicznych. Wielościeżkowe nagrania, zwykle z reduktorami szumów i kompresorami skutkowały zduszonym, zgaszony dynamicznie dźwiękiem, w którym wysokie tony są zbyt mocne i pozbawione „ciała”. Płyta When I Die tak właśnie brzmi. I, jak sądzę, najlepszy nawet remaster tego nie zmieni, ponieważ materiał, na którym trzeba pracować defekty te ma wrośnięte w „ciało” na amen.
Dlatego do brzmienia tej płyty trzeba podejść jak do swego rodzaju dokumentu czasu. Osobom odpowiedzialnym za przygotowanie jej cyfrowej wersji trzeba przy tym pogratulować wyczucia. Brzmienie jest mięsiste, a góra – choć podkreślona – nie przeszkadza w słuchaniu. Bas został lekko podbity, jest dość miękki i ma niezbyt wyraźną definicję. Najważniejsze wydają się głosy i gitary, mające ładną barwę, dzięki którym płyty słucha się naprawdę komfortowo. Przestrzeń nie jest wyraźna, podobnie jak akustyczne elementy brzmienia, tj. pogłosy i efekty. Jedno jest naprawdę fajne: pomimo że na wokal Lipińskiego nałożono oryginalnie mnóstwo pogłosu, na reedycji jego wolumen jest spory, nie ginie, ma niezłą definicję.
Nie spodziewajmy się cudów – dźwięk tej płyty jest tylko poprawny, a i to nie we wszystkich aspektach. Reedycja wyciągnęła z niego jednak to, co najlepsze i wszyscy lubiący tego typu muzykę, jak również chcący poznać historię jej polskiej odmiany powinni ją po prostu kupić i nie zważając na brzmienie się nią cieszyć.

Jakość dźwięku: 5/10


Dwa Plus Jeden
Aktor
MUZA Polskie Nagrania/Polskie Nagrania PNCD 1452
CD (1977/2012)

Archiwa Polskich Nagrań to kopalnia niesamowitych wydawnictw, często zupełnie nieznanych. Duża ich część pokazuje zespoły, które przyporządkowaliśmy do „odpowiednich” szufladek z zupełnie innej strony. W przypadku zespołu 2 + 1 ze znacznie bardziej interesującej.
Grupa powstała w 1971 roku w Warszawie i początkowo grała muzykę folk, pop-folk, a następnie disco, rock i synth-pop. Nagrała dziewięć płyt studyjnych, a jej koniec wyznaczony został przez śmierć jego założyciela, Janusza Kruka w 1992 roku.
Płyta Aktor jest zupełnie niesamowitym przykładem na to, jakie możliwości drzemią w dobrych muzykach, co może powstać, kiedy nie są obciążeni oczekiwaniami rynku. Na wydanym w 1977 roku krążku znalazła się suita Aktor do muzyki Janusza Kruka i słów Marka Dutkiewicza powstała w hołdzie tragicznie zmarłemu, wybitnemu aktorowi - Zbigniewowi Cybulskiemu. O tym, że to wydawnictwo inne niż pozostałe z dorobku grupy świadczy także zapis nazwy zespołu: Dwa Plus Jeden (powtórzony po angielsku) w miejsce używanego na pozostałych 2 + 1.

Wydaje się, że duża część nagrań polskiej muzyki rozrywkowej to od strony dźwiękowej śmieci, nawet jeśli intencje ludzi w to zaangażowanych były inne. Ale nie płyta Aktor. Choć nie ma mowy o wysokiej dynamice i namacalności dźwięków, to spokój, jaki z niej emanuje, pięknie dobrane proporcje i głębia powodują, że zaczynamy czuć się lepiej, że słuchamy tego, jak wysokiej klasy japońskiej reedycji prog-rocka z lat 60. czy 70. Pani Zofia Gajewska, reżyser nagrania, wykonała znakomitą robotę. Nie ma tu kompresji, z którą flirtuje większość współczesnych wykonawców, ani zduszenia, zabijającego ducha muzyki. Ale duża w tym zasługa osoby, która – jak rozumiem, odpowiedzialna była za remastering, choć w notce występuje w zakładce „mastering”: pani Anny Wojtych. Jeśli dobrze rozumiem, to reżyserka dźwięku, pracująca np. dla wydawnictwa DUX. Ma dobrą rękę do płyt i warto śledzić inne jej rzeczy. Przygotowany przez te dwie kobiety Aktor nie ma specjalnie wysokiej dynamiki, wydaje się nieco zgaszony. Ale dobry system wyławia mnóstwo drobnych elementów, które ten przekaz ubogacają i pozwalają się cieszyć muzyką. O dobrej równowadze tonalnej i braku kompresji już wspomniałem. Dodam do tego całkiem dobrą rozdzielczość i ładną panoramę stereofonii. Naprawdę świetna płyta, także muzycznie!

Jakość dźwięku: 8/10


John Dowland
Lachrimae or Seven Teares
Hespèrion XX, Jordi Savall
AliaVox AVSA9901 | SACD/CD (2013)

Opublikowane w 1604 roku Lachrimae Johna Dowlanda (1563-1626), angielskiego kompozytora epoki renesansu, skomponowane zostały na pięć instrumentów smyczkowych i lutnię. Nagranie pod dyrekcją Jordi’ego Savalla zostało dokonane w 1987 roku, a teraz wydane w serii Heritage w postaci hybrydowej płyty SACD/CD z warstwą stereofoniczną i wielokanałową.

Gęsty, dość ciepły dźwięk to cechy szczególne nagrań Alii Vox. Płyta z utworami Johna Dowlanda jest jeszcze cieplejsza, ma jeszcze niżej ustawiony punkt ciężkości niż zwykle. Po części to wynik takiego, a nie innego instrumentarium. Ale nie tylko. Wydaje się, że chodziło o powiększenie źródeł pozornych, poprawę wolumenu dźwięku. Udało się to całkowicie. Rozdzielczość, jak to w tej wytwórni, jest znakomita. Może się jednak wydawać nieco gorsza niż w poprzednich wydawnictwach, ze względu na większą gęstość dźwięku. Bo to nasycone, dość bliskie granie. Akustyka pomieszczenia jest przez to nieco zredukowana. Nie przez to, że jej nie słychać, a przez to, że pełni w kreowaniu tego przekazu mniejszą rolę niż w innych wydawnictwach Jordi Savalla. To wybitna realizacja, przygotowana nieco inaczej niż wcześniejsze, niezwykle satysfakcjonująca muzycznie.

Jakość dźwięku: 9/10


Cecilia Bartoli
Mission
I Barocchisti, Diego Fasolis
Decca/Universal Music LLC (Japan) UCCD-9885
SHM-CD + DVD (2012)

Cacilia Bartoli to jedna z największych współcześniych gwiazd muzyki operowej. Urodzona w 1966 roku w Rzymie śpiewaczka znana jest z temperamentu scenicznego i posiada niezwykle charakterystyczny głos. Największy rozgłos przyniosły jej zbiory utworów, recitale, w tym Opera Proibita z 2005 roku oraz cztery lata późniejsza Sacrificium, za który artystka otrzymała swoją piątą Nagrodę Grammy. Płyta Mission z efektowną, ale bezsensowną okładką, powiela ten schemat, jednak wyróżnia się repertuarem, niemal w całości premierowym.
Album zawiera utwory z dorobku mało znanego włoskiego kompozytora Agostino Steffaniego (1654–1728). To arie solo w różnych stylach, kilka duetów i utwory solo z chórem, wszystkie śpiewane po włosku. Wśród towarzyszących gwieździe muzyków wymienić należy przede wszystkim francuskiego kontratenora Philippe’a Jaroussky’ego, który zaśpiewał z Bartoli po raz pierwszy kilka duetów.
Równolegle z ukazaniem się albumu wydana została powieść kryminalna Donny Leon pt. The Jewels of Paradise, osnuta wokół tajemnic z życia kompozytora. Donna jest wielbicielką Cecilii Bartoli i esej jej autorstwa znalazł się w pięknej, grubej książeczce, do której wsuwa się krążek. Na płycie zagrają dwie orkiestry: obchodząca swoje 75. urodziny Coro della Radiotelevisione Svizzera oraz specjalizująca się w utworach z tego czasu I Barocchisti z Lugano. Poprowadził je Diego Fasolis.
Płyta została wydana jako SHM-CD, a w wersji specjalnej towarzyszy jej dysk DVD z pięcioma utworami, których na płycie CD nie znajdziemy. Sfilmowane zostały we wnętrzach Château de Versailles, pałacu Ludwika XIV, “Króla Słońce”, przed którym w wieku 25 lat występował sam Steffani.
Płyta została zakupiona w Japonii, w sklepie internetowym CD Japan.

Nowe nagrania Cecilii Bartoli są znakomite. Można nie lubić tego typu wydawnictw, swego rodzaju recitali, jednak nawet w takim przypadku tę warto mieć, właśnie w wersji SHM-CD z bonusowym dyskiem. Wydanie jest fantastyczne, podobnie jak muzyka i dźwięk. Ten jest głęboki i namacalny, pełny i rozdzielczy. Scena dźwiękowa jest wybudowana daleko w głąb, choć w dalszych planach nie jest ona dokładnie definiowana. Najważniejsze są pierwsze plany, mające bardzo dobrą holografię. W głosie Bartoli lekko podkreślono niższą średnicę, przez co wydaje się większy niż zwykle. Ale dzięki temu jest wyrazisty i na pierwszym planie, a o to chyba na tej płycie chodziło. Nie ma cienia szklistości i rozjaśnień, jest za to spokój i kiedy trzeba dynamika. Duża w tym zasługa mocnego dołu o dobrym rysunku.




10 LAT „HIGH FIDELITY”

W 2012 i 2013 roku mieliśmy prawdziwy wysyp rocznic dużych, znanych firm. Także pism. W 2014 chcielibyśmy do tego dołożyć i swoją, skromną rocznicę: 10-lecie powstania „High Fidelity”. 1 maja 2004 roku po raz pierwszy opublikowaliśmy pod tym tytułem testy. dziesięć lat później jesteśmy w miejscu, o którym nawet nie śniłem. Już teraz dziękuję więc wszystkim państwu za ten czas, za pomoc, za wsparcie, za dobre słowa!

Życzymy czytnikom „High Fidelity” cudownych świąt, pełnych worów z prezentami i dobrego roku 2014!
Dziękujemy Wam za spędzony z nami rok 2013 i liczymy na więcej!

Kim jesteśmy?

Współpracujemy

Patronujemy

HIGH FIDELITY jest miesięcznikiem internetowym, ukazującym się od 1 maja 2004 roku. Poświęcony jest zagadnieniom wysokiej jakości dźwięku, muzyce oraz technice nagraniowej. Wydawane są dwie wersje magazynu – POLSKA oraz ANGIELSKA, z osobną stroną poświęconą NOWOŚCIOM (→ TUTAJ).

HIGH FIDELITY należy do dużej rodziny światowych pism internetowych, współpracujących z sobą na różnych poziomach. W USA naszymi partnerami są Positive-Feedback, a w Niemczech www.hifistatement.net. Jesteśmy członkami-założycielami AIAP – Association of International Audiophile Publications, stowarzyszenia mającego promować etyczne zachowania wydawców pism audiofilskich w internecie, założonego przez dziesięć publikacji audio z całego świata, którym na sercu leżą standardy etyczne i zawodowe w naszej branży (więcej → TUTAJ).

HIGH FIDELITY jest domem Krakowskiego Towarzystwa Sonicznego. KTS jest nieformalną grupą spotykającą się, aby posłuchać najnowszych produktów audio oraz płyt, podyskutować nad technologiami i opracowaniami. Wszystkie spotkania mają swoją wersję online (więcej → TUTAJ).

HIGH FIDELITY jest również patronem wielu wartościowych wydarzeń i aktywności, w tym wystawy AUDIO VIDEO SHOW oraz VINYL CLUB AC RECORDS. Promuje również rodzimych twórców, we wrześniu każdego roku publikując numer poświęcony wyłącznie polskim produktom. Wiele znanych polskich firm audio miało na łamach miesięcznika oficjalny debiut.
AIAP
linia hifistatement linia positive-feedback


Audio Video show


linia
Vinyl Club AC Records