pl | en

FELIETON

POWER METAL – MOJA MIŁOŚĆ

W pierwszym z cyklu felietonów BARTOSZ PACUŁA pisze o swojej miłości do power metalu, a szerzej o stereotypach dotyczących wyższości jednego rodzaju muzyki nad drugim, jednej literatury nad inną. Czyli o tym, że nie zawsze to, co dobre jest tak postrzegane.

KRAKÓW ⸜ Polska


FELIETON

tekst BARTOSZ PACUŁA
zdjęcia mat. prasowe wytwórni | autor


No 229

1 maja 2023

AM NIE WIEM, JAK TO SIĘ STAŁO. Zrządzenie losu, ślepy traf, przypadek? A może było to działanie podświadomości? Bez różnicy. Pewnego marcowego dnia odpaliłem na Tidalu (tak mi się „kliknęło”) utwór Token of Time fińskiego zespołu Ensiferum i „odpłynąłem” w zachwycie. Kompozycja ta wchodzi w skład eponimicznego debiutu fonograficznego z 2001 roku i do tej pory, a minęło już ponad 22 lata od jej wydania, pozostaje jedną z najważniejszych w dorobku Finów.

Jeżeli standardowemu czytelnikowi „High Fidelity” (chociaż sam nie wiem do końca, jak takiego bym sobie wyobrażał) nic te nazwy nie mówią – rozumiem. Muzycy z Ensiferum parają się bowiem gatunkiem muzyki, którego nie utożsamiamy z dobrym brzmieniem. Mam na myśli power metal. Tego typu granie ma zwolenników na całym świecie, ale na każdego pasjonata śpiewów o bitwach, mężnych czynach, smokach i rycerzach przypada przynajmniej jedna osoba, która nie może zrozumieć, jak czegoś takiego w ogóle można słuchać.

Odsłuchanie Token of Time stanowiło dla mnie powrót do powermetalowego grania po kilku latach rozbratu z tym gatunkiem. Utwory Sabaton, Blind Guardian czy HammerFall towarzyszą mi od lat; jeszcze w gimnazjum spędzałem długie godziny, katując wraz z kolegami Sons of Odin czy Sleipnir zespołu Manowar. W trakcie studiów nastąpił w moim życiu czas powermetalowej posuchy. Chóralne przyśpiewki, riffy i teksty o krwawych podbojach zostały zastąpione przez nowe muzyczne fascynacje, przede wszystkim amerykański jazz z lat 50. i 60., oraz rozpychającego się coraz śmielej w mojej głowie klasycznego rocka. Przez chwilę – nie wiem, może uległem czarowi uniwersyteckich murów, które wymuszają pewną powagę, intelektualne dystyngowanie – wstydziłem się „gorszącego” związku z power metalem. Z perspektywy czasu uważam, że niesłusznie.

⸜ Wydany w 2001 roku debiutancki album Ensiferum - Ensiferum

Mamy w zwyczaju (a przynajmniej większość z nas) szufladkować: ludzi, przedmioty, usługi, zjawiska. Nazywamy rzeczy (niczym Adam w Raju), opisujemy je, w nieskończoność zastanawiamy się nad ich gatunkowym powinowactwem. Nie inaczej jest w muzyce. Obecnie możliwości odniesienia danej muzyki do odpowiedniego, nierzadko bardzo wąsko pojmowanego, (pod)gatunku są ogromne. Na uniwersum metalu składają się takie podgatunki, jak: heavy metal, power metal, death metal, black metal, nu metal, gothic metal, doom metal, metal chrześcijański, rap-metal, speed metal, sludge metal i wiele, wiele więcej. Z jednej strony jestem w stanie zrozumieć te ciągoty. Świat jest złożony, chaotyczny, a taksonomia pozwala go uporządkować. Może to jednak prowadzić do zbytnich uproszczeń, nierzadko niesprawiedliwych i krzywdzących, czego power metal jest najlepszym dowodem.

Będąc pod wrażeniem emocji, które wzbudził we mnie powrót do Ensiferum, a także pozostając pod nieustającym wpływem książki Pierre’a Bourdieu, Dystynkcja. Społeczna krytyka władzy sądzenia, zacząłem się zastanawiać nad pewnym zjawiskiem, które chciałbym ująć w następującym pytaniu: czy słaba – albo nawet przyzwoita – płyta jazzowa jest zawsze lepsza od dobrej – albo nawet znakomitej – płyty powermetalowej? Albo inaczej: czy wyrobiony gust może być postrzegany tylko jako powód do dumy/wstydu, czy też jest czynnikiem o charakterze ograniczającym?

⸜ Japońska wersja albumu Like a Virgin Madonny, wydana w ramach serii „Forever Young” z 2015 roku

Pytanie to nabiera szczególnej wagi w naszym audiofilskim światku. Miłośnicy dobrego dźwięku bywają postrzegani jako osoby o snobistycznych gustach muzycznych; czy słusznie – to temat na inną dyskusję. Wystarczy przejść się na dowolną wystawę sprzętu audio, na przykład warszawski Audio Video Show albo monachijski High-End, by przekonać się, że coś może być na rzeczy. Króluje tam jazz, szeroko pojmowana klasyka oraz coś, co mniej życzliwi opisują jako „muzykę audiofilską”, to znaczy kompozycje mniej udane pod względem muzycznym, ale perfekcyjnie nagrane. Znacznie rzadziej natrafimy na coś innego, na przykład elektronikę, pop czy rock – a nawet jeśli, to będą to rzeczy znajdujące się w audiofilskim kanonie gustów uprawomocnionych (na przykład Brothers in Arms Dire Straits czy Random Access Memories Daft Punk). Takich „wybryków natury”, za jakie audiofilska brać uważa różne odmiany metalu czy muzyki alternatywnej raczej nie uświadczymy.

Wszystko zasadza się na, błędnej moim zdaniem, wizji świata „poszufladkowanego”. Co to znaczy? Wydaje mi się, że znaczna część miłośników muzyki zbyt chętnie kieruje się snobistycznym podejściem do pasji, której się oddają. Gatunki pozwalają im rozgraniczyć to, co – idąc za przywołanym już Bourdieu – uprawomocnione, od tego, co na uwagę ludzi lepiej sytuowanych (czy to pod względem ekonomicznym, czy kulturowym) nie zasługuje. Przyjęcie takiego światopoglądu skutkuje większą wagą przykładaną do typu, niż faktycznej jakości danego dzieła.

To właśnie w takich ramach kiepska płyta jazzowa może zostać oceniona cieplej od najlepszego krążka death- czy blackmetalowego. A przecież każdy, kto podjął wysiłek zrozumienia, o co w tak mocnym graniu chodzi, nie może przejść obojętnie obok takich dzieł, jak Slaughter of the Soul w wykonaniu Szwedów z At the Gates, The Gallery autorstwa (również pochodzących ze Szwecji) muzyków z Dark Tranquillity czy dowolnego albumu sygnowanego przez Death.

⸜ Dwa arcydzieła literatury: Boska komedia Dantego w nowym przekładzie Jarosława Mikołajewskiego oraz Diuna Franka Herberta w tłumaczeniu Marka Marszała i z obrazem oraz rysunkami Wojciecha Siudmaka

Kierując się takim właśnie, snobistycznym i redukcjonistycznym zarazem, podejściem narażamy się na łatwe do przewidzenia i trudne do uniknięcia kłopoty. Przede wszystkim zawężamy w ten sposób horyzonty intelektualne. Jeżeli poświęcamy całą energię i czas na jeden tylko typ muzyki, prędzej czy później zapoznamy się z wszystkimi jej czołowymi przedstawicielami. Możemy potem zejść głębiej, poznać mniej rozpoznawalnych czy utalentowanych artystów, ale i oni w końcu się skończą. I co dalej? Jeżeli uprzemy się, że sam gatunek decyduje o jakości muzyki, skończymy na słuchaniu rzeczy przeciętnych i kiepskich – wyłącznie tych będziemy mieć pod dostatkiem.

Co więcej, może nam przed nosem przejść dowcip całej sytuacji. Otóż każdy miłośnik oddany jednemu tylko gatunkowi muzyki uważa, że to właśnie obrany przez niego kierunek jest jedynym słusznym. Nie ma znaczenia, czy mówimy o muzyce dawnej i jazzie – cieszących się estymą trudnych, złożonych, wysublimowanych, słowem: dla ludzi z kasą i klasą – czy o niszowych przedsięwzięciach spod znaku stoner rocka, czy nawet o przedstawicielach kultury popularnej, na czele z klasycznym rockiem czy popem. Obsadzając przynależność gatunkową w roli Gwiazdy Polarnej, tracimy z oczu fakt, że osoba obok nas może kierować wzrok w zupełnie inne rejony świata.

⸜ Tegoroczny (2023) remake na konsolę PS5 gry Resident Evil 4, stanowiącej klasykę gamingu

Czasami takie podejście wynaturza się jeszcze mocniej. Entuzjasta klasyki może stwierdzić, i jest to przykład z życia wzięty, że tak naprawdę jedyne, czego warto słuchać to średniowieczna i renesansowa polifonia, resztę uważając za „odpady”. Inny stwierdzi, że i owszem, barok dał światu piękne kompozycje Bacha i Händla, ale po nim nie wydarzyło się nic wartego uwagi. Bawić się tak można w nieskończoność i tak też wiele osób się bawi. Bywa i tak, i jest to szczególnie przykre, że fani gatunków „zaszczutych” odwdzięczają się jeszcze większą pogardą okazywaną innym.

Do tej pory pamiętam, a zdarzyło się to prawie dekadę temu, pewną dyskusję, którą odbyłem z twardogłowym miłośnikiem grania stonerowego. Przez kilka godzin starannie wyłuszczał mi wyższość tego gatunku nad innymi, zarówno alternatywnymi, jak i z głównego nurtu, pieścił się nie mówiącymi mi nic nazwami zespołów i tytułami albumów, pozostając równocześnie głuchym na moje kontrargumenty. Samo zaangażowanie w jeden tylko sposób uprawiania muzyki nie jest oczywiście niczym złym. Problem pojawia się, gdy taka wizja świata – mająca swoje źródła niewątpliwie z potrzeby ochrony tego, co z jednej strony wyśmiane, wykluczone, a z drugiej „moje” – doprowadza do próby narzucenia swoich potrzeb i przekonań. Nie tędy, tak mi się przynajmniej wydaje, droga.

Do czego chciałbym zachęcić czytelników „High Fidelity” to odejście od patrzenia na muzykę przez okulary gatunkowe i przyjęcie podejścia opartego na ocenie jakości. Uważam – i chciałbym to wyraźnie podkreślić – że wieczór spędzony w towarzystwie wysokiej klasy płyty powermetalowej (na przykład Somewhere Far Beyond formacji Blind Guardian) czy popowej (jak Ray of Light Madonny) ZAWSZE będzie lepszym wyborem niż sięgnięcie po mierny krążek jazzowy czy z osłuchaną klasyką. Pozwoli nam to na odkrycie zupełnie nowych lądów muzycznych i poznanie topowych przedstawicieli innych sposobów myślenia o kompozycjach. Będzie to wymagało – przynajmniej w niektórych sytuacjach – nie lada odwagi. Odwagi, dodam, na którą mało kto jest w stanie się zebrać.

Żeby nie być gołosłownym: kilkukrotnie miałem okazję zauważyć, jak mocno pętają oczekiwania związane z gustem uprawomocnionym w sytuacjach spotkań biznesowo-muzycznych z Japończykami. Niektórzy mieszkańcy Kraju Kwitnącej Wiśni, szczególnie ci dobrze wykształceni i o zachodnich aspiracjach, nie są szczerzy w kwestii muzyki, przy której odpoczywają. Zapytani, zawsze odpowiadają tą samą wiązanką, w której zawsze, bez pudła znajdą się: Szopen, Mozart, Bach, Miles Davies, John Coltrane czy Charles Mingus. Dopiero potem, najczęściej po wspólnym wypiciu kilku głębszych, okazywało się, że w ich prywatnych zbiorach znaleźć można płyty z popem europejskim, amerykańskim i japońskim, elektroniką, muzyką alternatywną czy nawet soundtrackami z gier wideo.

Zaproponowane powyżej podejście (prymat jakości nad przynależnością gatunkową), jeżeli będziemy w nim uczciwi, można następnie rozszerzyć poza świat dźwięków. Jeżeli za punkt wyjścia obierzemy „jak”, a nie „co”, to okaże się, że tak pogardzane przez sztukę wysoką przykłady artyzmu, na przykład literatura science-fiction czy gry wideo, objawią się nam w zupełnie innych barwach.

Na szczególną uwagę zasługuje tutaj druga z wymienionych dziedzin. Gry przeszły długą drogę od prostej (prostackiej?) rozrywki dla młodzieży, stając się w XXI wieku ogromną, prężnie rozwijającą się branżą, która coraz częściej skupia wokół siebie wybitnych artystów, wizjonerów, ludzi z pasją. Podobnie jak ma to miejsce z filmem, wielbiciele gier coraz częściej rozmawiają o reżyserach i scenarzystach, potrafią zidentyfikować i opisać ich charakterystyczny styl; dyskusje dotyczące gier stają się coraz poważniejsze, odbywają się między innymi na uniwersytetach i podczas wykładów; gry stają się także coraz ciekawszą propozycją dla aktorów, których do tej pory znaliśmy z dużego bądź srebrnego ekranu.

Przywołane powyżej tendencje jak w soczewce skupiają się w wydanej w listopadzie 2019 roku grze, postapokaliptycznym Death Stranding. Stoi za nią Hideo Kojima i prowadzone przez niego studio Kojima Productions. Pochodzący z Japonii reżyser od wielu lat, głównie za sprawą serii Metal Gear Solid, cieszy się powszechnym podziwem w branży, a wprowadzone przez niego rozwiązania – czy to w domenie storytellingu, czy rozwiązań gameplay’owych – znakomicie odnalazły się potem w wielu innych tytułach.

Czy to ze względu na estymę Japończyka, czy ciekawie brzmiący projekt, do udziału w Death Stranding zgłosiły się głośne nazwiska wprost z Hollywood. Główną rolę (tak, można tak to nazwać, nawet jeśli miłośnik kina czy teatru zrobi kwaśną minę na dźwięk tych słów) zagrał Norman Reedus, znany przede wszystkim z serii The Walking Dead, w której wcielił się w rolę Daryla Dixona; partnerowali mu tacy artyści, jak Léa Seydoux, Guillermo del Toro czy Mads Mikkelsen.

Death Stranding nie przypomina w najmniejszym stopniu tego, co starsze pokolenia mają przed oczyma, gdy pada hasło „gra komputerowa”. To stonowana, niemalże medytacyjna opowieść, której bliżej do dojrzałego kina drogi niż czegokolwiek innego. W trakcie opowieści podejmowane zostają ważkie tematy, a sama fabuła – choć bywa przyciężkawa od przygniatającego ją patosu – wytrzymuje porównanie z najlepszymi przedstawicielami literatury science-fiction. Choć Death Stranding nie jest jedyną grą, którą można określić mianem „dzieła sztuki”, to – zew względu na szacunek dla państwa czasu – przywołam jeszcze tylko jeden przykład: trylogię Wiedźmin przygotowanej przez polskie studio CD Projekt RED.

Wydawana w latach 2007-2016, wciąż stanowi (chociaż, by być bardziej precyzyjnym, mam tu na myśli przede wszystkim trzecią część, wraz z dwoma dodatkami) punkt odniesienia dla wszystkich, którzy za pomocą gier chcą opowiadać wciągające, przemyślane historie, doprowadzając równocześnie do renesansu postaci i świata wykreowanych przez Andrzeja Sapkowskiego. Jeżeli ktoś się zastanawiał, czy pierwszy był (kiepski) serial Netflixa czy (fenomenalna) gra, to spieszę z odpowiedzią – ciężar podniesienia marki do rangi światowego fenomenu na siebie cyfrowy Geralt z Rivii.

Pomimo faktu, że rok w rok cyfrowe biblioteki graczy z całego świata są zasilane kolejnymi wybitnymi tytułami, fenomen gier komputerowych wciąż umyka wielu osobom, które uważają się nie tylko za kulturalne i obyte w sztuce, ale i otwarte na nowe doznania artystyczne. Jak sądzę, ma na to wpływ opisana kilka akapitów wyżej mania szufladkowania i postrzegania wszystkiego przez pryzmat wąsko pojmowanych ram gatunkowych. Łatwiej jest odrzucić coś, ponieważ przynależy do nieodpowiedniego gatunku, niż poświęcić temu czas i energię, poszukując tego, co powinno nam wszystkim przyświecać: jakości.

Być może to kontrowersyjna teza, ale zaryzykuję: najlepszym westernem od czasu Dobrego, złego i brzydkiego z 1966 roku nie jest inny film, a gra właśnie – Red Dead Redemption 2 od Rockstar Games. A Ensiferum od Ensiferum bije na głowę większość rzeczy znajdujących się w przepastnych archiwach Deutsche Grammophon czy ECM Records. Dlatego też nie wstydźmy się swoich gustów i pasji, to one są realne i prawdziwe.

Opus magnum szwedzkiej grupy powermetalowej Sabaton - Carolus Rex z 2012 roku

»«

Korzystając z rzadkiej okazji, jaką jest przywołanie power metalu na łamach audiofilskiego magazynu, chciałbym polecić czytelnikom „High Fidelity” 10 czołowych, moim zdaniem, przedstawicieli tego gatunku. Kolejność na liście jest bez znaczenia, każdy z tych krążków mogę z czystym sumieniem polecić.

Czuję, że powinienem w tym miejscu poczynić jedno ważne zastrzeżenie. Faktem jest, że albumy powermetalowe są rzeczami nagranymi – delikatnie rzecz ujmując – nie najlepiej. Większość z polecanych przeze mnie krążków została przygotowana przez ludzi, którzy z porządnym brzmieniem nie byli – znowu: delikatnie rzecz ujmując – za pan brat. Nie chciałbym, żeby kwestia dźwięku przesądziła o tym, czy zaintrygowani czytelnicy „High Fidelity” sięgną po dowolną płytę z listy poniżej. Znajduje się tam sporo świetnej muzyki, nawet jeśli nie brzmi jak „spod igły”.

⸜ ENSIFERUM, Ensiferum, Spinefarm Records, 2001.
⸜ ENSIFERUM, Victory Songs, Spinefarm Records, 2007.
⸜ SABATON, Carolus Rex, Nuclear Blast, 2012.
⸜ HELLOWEEN, Keeper of the Seven Keys: Part I, Noise Records, 1987.
⸜ HELLOWEEN, Keeper of the Seven Keys: Part II, Noise Records, 1988.
⸜ MANOWAR, Fighting the World, ATCO Records, 1987.
⸜ MANOWAR, Kings of Metal, Atlantic Records, 1988.
⸜ BLIND GUARDIAN – Somewhere Far Beyond, Virgin Records, 1992.
⸜ HAMMERFALL, Glory to the Brave, Nuclear Blast, 1997.
⸜ GAMMA RAY, Power Plant, Noise Records, 1999.

O AUTORZE

BARTOSZ PACUŁA jest antropologiem historii, członkiem Krakowskiego Towarzystwa Sonicznego, felietonistą. 22 marca, nakładem krakowskiego wydawnictwa Znak Horyzont, ukazała się jego książka High-End. Dlaczego potrzebujemy doskonałości; więcej → TUTAJ.