pl | en

Felieton


„Zobaczyć” muzykę, czyli prosta historia o oczach uszu i jeszcze kilku innych organach odpowiedzialnych za słuch...

O fizycznych artefaktach i ich znaczeniu dla odbioru muzyki opowiada Witek Kamiński, znany nam z cyklu Plichtowskie Spotkania Soniczne, czyli PSS Społem.

Kontakt:
www.architect-kaminski.com.pl
www.polskikicz.pl



dzisiejszych czasach przeciętny „Kowalski” żyje szybko. Wynik finansowy przedsiębiorstwa, ocena efektywności w pracy zajmują mu umysł tak dalece, że cały otaczający go świat odkłada „na potem”. „Kowalski” wpada w wir niekończącego się współzawodnictwa, którego ukoronowaniem ma być odniesiony sukces. Co gorsza, zaraża nim również swoje dzieci przy radosnym wtórze obecnego systemu szkolnictwa - o zgrozo! - także wyższego, który nastawiony jest na wynik, w dodatku wyrażony w cyferkach! „Kowalski” zaczyna być coraz bardziej „cyfrowy”, startując w wyścigu o liczbę „bitów” traci prawdziwy cel życia, którym jest proste czerpanie przyjemności z samego faktu jego istnienia. A co, jeżeli nie będzie owego „potem”, jeżeli istnieje jedynie tu i teraz? Co się stanie, gdy po latach nieustannej gonitwy zasiądziemy w fotelu jako stateczni obywatele, mając już czas i, co będzie pewnie tyczyło się jedynie wybranych, pieniądze na realizację swoich marzeń, tych właśnie odkładanych „na potem” i stwierdzimy, że już nic nie czujemy poza pustką? Że jesteśmy wyjałowieni jak źle i zbyt intensywnie eksploatowana ziemia przez rolnika bijącego się w rankingach ilości kwintali z hektara? Zapewne pojawi się wówczas desperacka próba zapełnienia pustki. Zaczniemy przyjmować postawę hedonistyczną, być może ogarnie nas konsumpcjonizm, stajemy się telemaniakami.

Taka postawa daje chwilowe ukojenie, podnosząc poziom endorfiny, od której występowania z czasem zaczynamy być uzależnieni. Jednak euforia nie trwa z reguły długo. Swoje apogeum osiąga w momencie kupowania, właściwie podsycana przez wyszkolonego w swoim fachu sprzedawcę! Nowo kupiony sportowy samochód z czasem zaczyna być niewygodny, ciasny i ciężko się do niego wsiada z chorym kręgosłupem. Świeżo nabyty gramofon zaczyna się kurzyć, bo to za dużo roboty z tymi płytami... A u boku nowopoznanego, dwadzieścia lat młodszego partnera po kilku miesiącach zaczynamy czuć się „nieswojo”. Odziani w ciuszki dwudziestolatka, z partnerem z innej epoki, szukając utraconych lat kreujemy się na kogoś kim nie jesteśmy. Stajemy się karykaturalni i kiczowaci poprzez afirmację formy pozbawionej właściwej treści. Tak, jak kiczowatym jest bawarski landszaft z połowy XIX wieku, oprawiony w rokokową, złoconą ramę. Jest medycznie udowodnione, że nieużywane organy zanikają. Dlatego pewnie myśli w głowach niektórych posłów mogą przemieszczać się z prędkością światła, nie napotykając żadnego oporu. Tak samo zanika w nas wrażliwość na piękno, umiejętność odbioru sztuki, jej odczuwania i przeżywania. Stajemy się obojętni jak próżnia doskonała, bo tak samo puści i martwi.

Chińskie przysłowie mówi: „bezużyteczną rzeczą jest uczyć się, lecz nie myśleć, a niebezpieczną myśleć i nie uczyć się”. Tak właśnie niebezpiecznie zaczyna się robić, gdy decydenci polityczni zaczynają maczać palce w sprawach kultury, nauki i sztuki! W kraju, ogarniętym przecież kryzysem gospodarczym, organizuje się piłkarskie Euro 2012. Równocześnie redukuje się o trzydzieści procent zatrudnienie na uczelniach wyższych na kierunkach humanistycznych, likwidując całe katedry filozofii, socjologii, historii sztuki i tłumacząc takie posunięcia „zbyt dużymi wydatkami na nierentowne kierunki”. Pani minister szkolnictwa wyższego, podobno, bo nie oglądam, występuje w telewizyjnych reklamach wychwalających studia inżynierskie jako jedyną gwarancję sukcesu życiowego, co jest kuriozum na skalę światową! Z tak skomasowanym „odwrotem” od kultury, sztuki i nauk humanistycznych w Polsce mamy do czynienia po raz pierwszy, choć proces ten trwa, niestety, już od dwudziestu czterech lat, a według niektórych od ponad sześćdziesięciu, choć ja się akurat z tym nie zgadzam. Znikają, jak w ruskim cyrku, domy kultury, małe wiejskie biblioteki, ogniska zainteresowań dla dzieci przy szkołach i przedszkolach. Plajtują kina i teatry i to nie tylko w małych miejscowościach.

W zamian za te, jakże ważne dla małych lokalnych społeczności instytucje, uprawiające pozbawioną laurów i medialnego poklasku, „pozytywistyczną” pracę u podstaw, funduje się nam wielkie i z obowiązkowym członem „NARODOWE” w nazwie, instytuty i muzea „galerii” sławnych polaków, tak już „wyświechtanych”, przez wszystkie systemy, że aż wytartych i nieświeżych. Moim zdaniem są to działania podszyte jedynie tanim populizmem, a ich celem na pewno nie jest dobro społeczne i podnoszenie poziomu kultury estetycznej w narodzie. W porównaniu do innych krajów europejskich w polskich szkołach podstawowych, gimnazjach i liceach dzieci mają kilkakrotnie (!!!) mniej godzin zajęć kulturalno-artystycznych. Jak wskazują statystyki w dziedzinie tej przodują kraje skandynawskie i Niemcy: oferują ponad 900 godzin przez 8-9 lat. Średnia europejska oscyluje dookoła 800 godzin, a w Polsce jest to niecałe 400! I to wszystko dzieje się w społeczeństwie, w którym z oficjalnych badań wynika, że ponad pięćdziesiąt procent ludzi w ogóle nie interesuje się kulturą i sztuką. Proceder ten niestety eskaluje, przez ubiegły rok przybyło nam dziesięć procent! Jak czytamy w raporcie o kształceniu artystycznym w europejskich szkołach, przygotowanym przez sieć Eurydice:

Główne cele edukacji artystycznej są podobne we wszystkich krajach Europy. Wszystkie bądź prawie wszystkie kraje uznają za podstawowy cel kształtowanie następujących umiejętności i postaw: „umiejętności artystyczne, wiedza i rozumienie sztuki”, „krytyczny odbiór sztuki”, „dziedzictwo kulturowe”, „osobista ekspresja/wyrażanie siebie/własnej tożsamości”, „różnorodność kulturowa” i „kreatywność”. W znacznej większości krajów edukacja artystyczna ma na celu również rozwój osobisty, ponieważ sprzyja budowaniu umiejętności społecznych oraz doświadczaniu osobistego spełnienia poprzez przyjemność i satysfakcję płynące z kontaktu ze sztuką lub uprawiania sztuki.

Z przytoczonego cytatu łatwo wyciągnąć wnioski. Edukacja „artystyczna” dzieci w szkołach ma wpływ nie tylko na ich rozwój wrażliwości artystycznej, ale przede wszystkim na ich rozwój wrażliwości społecznej. Na wychowanie dzieci na jednostki społeczne, posiadające własną tożsamość kulturową, kreatywność i zdolność krytycznego patrzenia! Taka jednostka jest budulcem silnego społeczeństwa, gdzie kultura i sztuka jest spoiwem łączącym je w całość. Wydawanie publicznych pieniędzy na edukację artystyczną i humanistyczną, w odróżnieniu od budowy kolejnych „narodowych pomników”, nie jest więc marnotrawieniem ich na „nierentowne” kierunki. Jest w skali wydatków całego kraju bardzo tanią inwestycją w przyszłość, w młodych ludzi, którzy gdy dorosną zwrócą nam ten „dług” z nawiązką...

To eleganckie wydanie Czterech Pór Roku Vivaldiego poprzez swój naturalny rozmiar „opakowania” płyty winylowej przypomina duży album upamiętniający wydarzenia z nagrania płyty. Nic tylko usiąść i poczytać podczas słuchania

Dlaczego w Polsce nie realizuje się takiego programu? Dlaczego otępia się społeczeństwo, ograniczając mu dostęp do kultury i sztuki od poziomu podstawówki do etapu studiów wyższych włącznie? Dlaczego komuś zależy na kształceniu technicznie wyedukowanych, bądź raczej wyszkolonych, analfabetów? Ludzi o szczegółowej i specjalistycznej wiedzy, lecz wąskich perspektywach i bliskich horyzontach? Dlaczego dzieje się to wszystko u nas w kraju, mimo bardzo wyraźnych tendencji odwrotnych w Europie i Ameryce. Paradoksalnie w krajach tych chętniej się obecnie zatrudnia właśnie humanistów, a nie inżynierów, których jest na pęczki, a ich edukacja ze względu na ilość niekoniecznie przedstawia jakość.
Nie jestem zwolennikiem teorii spiskowych i jedynej słusznej ideologii więc nie odpowiem na te pytania w sposób zakładający zmowę masonów i innych, nie wymienię przez szacunek do słowa pisanego, nacji i organizacji. O ile więc w zakresie domysłów pozostawię przyczyny, to łatwo będzie mi opisać efekty. A te już widać i na ich dalszą eskalację nie będzie trzeba czekać długo. Faktem bowiem jest, iż posiadamy społeczeństwo słabe, pozbawione instynktu obywatelskiego, obojętne na kwestie społeczne, gospodarcze, dające się prowadzić jak baranek na rzeź, łudzone obietnicami z ambon nie tylko sejmowych. Nie umiemy rozliczyć naszych władz z prowadzonej działalności. Nie znamy swojej historii, nie tylko tej najnowszej. Żyjąc w sienkiewiczowskiej, bajkowej ułudzie wielkości, podsycanej przez pseudo-prawicowe środowiska nie uczymy się na błędach przodków, kręcąc się w kółko zamiast iść do przodu. Przywołany już, przykładowy „Kowalski” nie będąc wyedukowanym estetycznie, ze stępionymi „zmysłami” przyjmuje więc ze smakiem, godnym pariasa, letnią papkę serwowaną mu przez media. Traktuje kiepściochę jako wielkie, objawione dzieła, albowiem sztuki ani nie zna, ani nie rozumie, ani nawet nie posiada już narzędzi aby ją chociażby „poczuć”. Taka jest właśnie społeczna cena. „Chleba i igrzysk” - oto dokąd dobrnęliśmy Panie i Panowie...

Dwupłytowe wydanie symfonii Mahlera zawiera ciekawą grafikę profilu kompozytora. Już zrobiło się „cieplej” i ma się od razu ochotę włączyć i posłuchać... Taka symbioza wielu gatunków sztuki jest jak najbardziej na miejscu.

Pismo „High Fidelity”, co już niejednokrotnie podkreślałem, jest dla mnie pismem o kulturze i sztuce. Prezentowany w nim model życia opiera się na afirmacji i kontemplacji emocji płynących ze słuchania muzyki. Artykuły aż kipią od zmysłowych (od razu uprzedzam złośliwych: zmysłowe, czyli odbierane zmysłami...) opisów tego, co działo się podczas odsłuchów i to zarówno w sferze intelektualnej, jak i emocjonalnej. No właśnie, ale odsłuchów czego: sprzętu czy muzyki?
Puryści zaraz mnie zakrzyczą, że jedyną wartością jest muzyka sama w sobie, że wszystko inne jest jedynie zbędnym dodatkiem, gadżetem stojącym pomiędzy słuchaczem a muzyką. Mają oni trochę racji. Przyjęło się ich nazywać ‘melomanami’. Po drugiej stronie barykady stoją ci, którzy uważają, że muzyki można słuchać jedynie w odpowiedniej jakości, zwani potocznie ‘audiofilami’. Nie wysłuchają oni opery z szelakowej płyty nagranej przed wojną, bez względu na jej rzekomy, bo ledwie słyszalny, poziom artystycznej ekspresji, liryzmu, tempa itp. Oba obozy, jak to u nas w kraju nad Wisłą, wedle najlepszej tradycji politycznej, bywa są do siebie wrogo nastawione i nie uznają racji drugiej strony, twierdząc, że „moja racja jest mojsza niż twojsza”. A prawda jak zwykle leży pośrodku. I akurat w tym przypadku jej umiejscowienie wcale nie jest efektem kompromisu! Wynika ona bowiem zwyczajnie z naszych uwarunkowań biologicznych, z mechanizmu naszego „aparatu” percepcji, poznania otaczającego nas świata. Tym narzędziem jest właśnie tytułowe odczuwanie, bądź posługując się językiem naukowym, przeżycie estetyczne.

Bierzemy do ręki płytę. Jej okładka w całości jest utrzymana w zimnej zielono niebieskiej tonacji płynącej wody. Po otwarciu dwuskrzydłowej okładki wciąż jest „zimno”, widzimy zdjęcie Vangelisa celowo „rozmazane” dynamiką ruchu obiektu przed aparatem. Gdy sięgamy do szczeliny aby wydostać płytę okazuje się, że jej okładka ma kontrastujący z resztą, krwistoczerwony kolor. W Chinach czerwony to kolor szczęścia, a Yin i Yang odzwierciedla ideologię harmonii wszechświata opartej na wzajemnym uzupełnianiu się przeciwieństw. Te wszystkie, iście teatralne, zabiegi miały na celu wywołać u odbiorcy silne emocje już podczas samego odpakowywania płyty. Czy oznacza to, że muzyka jest tak słaba, że nie jest się w stanie sama obronić? Nie wydaje mi się...

Pojęcie to stworzyli, choć jedynie w warstwie znaczeniowej, tzw. pojęcie bez nazwy, rozkochani w sztuce starożytni Grecy. Nie był to przypadek, tak samo jak nie był przypadkowy fakt, iż nie byli oni raczej narodem „księgowych”. Ludzie ci posiadali ewidentną, wysoko skalibrowaną wrażliwość na piękno w każdej formie, lecz w innym znaczeniu niż my zwykliśmy to pojęcie traktować dzisiaj. Wykazywali też chęć i zdolności intelektualne do nazwania i sformułowania definicji je opisujących wraz z towarzyszącymi emocjami podczas jego kontemplacji (zainteresowanych tematem odsyłam TUTAJ). To właśnie oni położyli przecież podwaliny pod kulturę euro-amerykańską właśnie między innymi dzięki nieustającym studiom sztuki oraz naukę poprzez sztukę. Ona bowiem tworzyła nierozerwalny element ich życia. Dodam jedynie na marginesie, iż starożytni Grecy za sztukę uważali również i matematykę i inżynierię.

Powróćmy jednak do przeżycia estetycznego. Słowo „aisthesis” oznaczało wrażenie zmysłowe. Używane było najczęściej w parze ze słowem „noesis” oznaczającym myślenie. Obu słów używano również w formie przymiotnikowej „aisthetikos” i „noetikos” czyli zmysłowy i myślowy. Znaczenia należy szukać w sensie dosłownym słów greckich, byłyby to więc: przeżycie estetyczne, jako myślowe, „rozumne” poznanie zmysłowe. Powstanie tego terminu należy kojarzyć ze sposobem postrzegania przez starożytnych Greków świata, a więc wszystkiego co nas otacza. Człowiek, jako istota obdarzona zmysłami odbiera za ich pomocą bodźce. Widzi, słyszy, czuje dotyk i zapach. Bodźce te docierają do mózgu i tam dają „jakieś” wyobrażenie otaczającej nas rzeczywistości. Wrażenie estetyczne jest tak jakby, formą „świadomego patrzenia”, lub raczej „świadomego postrzegania”. Świadomego bo rozumnego. Jednak aby tak było, to temu „zmysłowemu wrażeniu”, bardzo upraszczając, musi towarzyszyć skupienie i jakaś „refleksja”, aby mogła nastąpić bardziej lub mniej świadoma analiza myślowa tego „zdarzenia”. Samo przecież słowo „przeżycie”, stanowi formę dokonaną, zawiera w sobie element poznania i posiadania świadomości tego faktu, mówimy że „przeżycie czegoś” pozostawia jakieś doświadczenia. Tutaj należy identycznie rozumować to słowo.
Bardzo istotnym jest fakt, że pojęcie to określało proces „interakcji” człowieka i „obiektu” poznania, a nie wartościowanie tego obiektu, oznacza to, że przeżycie estetyczne może być zarówno miłe jak i nie! Tego typu przeżycie lub - w szerszej perspektywie - przeżycia z samej definicji i poprzez swoją złożoność i wieloetapowość nas wzbogacają. Pobudzają do działania nie tylko przecież nasze zmysły, ale i umysł. Uczą nas więc i rozwijają. I tu właśnie wraca problem przykładowego Kowalskiego, który prowadząc takie a nie inne życie, się zwyczajnie owego rozwoju, również intelektualnego, po prostu pozbawia!

Przeżycie estetyczne jest więc podczas słuchania muzyki „narzędziem”. I tak powoli zaczynamy wkraczać na terytorium wspólne dla „melomanów” i „audiofilów”. Jeżeli raz jeszcze spojrzymy wstecz – ech, ta historia... – do czasów, gdy muzyka mogła być odtwarzana jedynie na żywo, to pomoże nam to zrozumieć, że wysłuchanie jej było złożonym procesem w sensie estetycznym. Już sama przecież wyprawa na koncert lub do opery była wydarzeniem. Dodatkowo wymagany był odpowiedni ubiór. Często po drodze wstępowało się jeszcze na „małe co nieco”. Wszystkie te elementy rozbudzały, rozgrzewały zmysły. A do słuchania muzyki było jeszcze daleko... Trzeba było przecież wejść do miejsca wydarzenia muzycznego, spotkać innych ludzi, obejrzeć ich stroje, porozmawiać, poczuć zapachy. Czyli wejść po prostu w interakcję z całym otoczeniem. Mam wrażenie, że gdy zaczynała grać muzyka, była już tylko wisienką na torcie! Muzyka odtwarzana „na ulicy” to inny klimat, ale równie złożony. Gwar, ruch ludzi i samochodów, zapachy - chociażby sprzedawanego jedzenia - kontakt z tłumem przechodniów to wszystko również rozbudzało inne zmysły niż słuch. W obu więc przypadkach owo przeżycie muzyki na żywo było bardzo złożonym doznaniem, rozbudzającym wszystkie zmysły, nie tylko słuch i dostarczającym wielopłaszczyznowych doznań.
Dla ówczesnych mieszkańców Wiednia, Rzymu czy Paryża, my dzisiejsi „melomani” i „audiofile”, zamknięci w zaciszach swych domów byli byśmy takim właśnie „otępiałym Kowalskim”. A wszystkiemu „winien” wynalazek zapisu dźwięku! Na szczęście tradycja odtwarzania muzyki na żywo przetrwała i ma się dobrze! I choć to prawda, to wydaje mi się, że stanowi bardzo nikły procent ogólno światowych jej „odtworzeń”.

Sprowadzając muzykę do naszych domów wiele straciliśmy, ale i równocześnie wiele zyskaliśmy. Stała się ona ogólnie dostępna, jej popularyzacja na pewno pozytywnie odbija się na kulturalnym rozwoju człowieka. Lecz równocześnie, ze względu na łatwość jej dostępu, mam wrażenie, że przestaliśmy ją celebrować, że traktujemy ją trochę po macoszemu. Skoro można ją w dowolnym momencie włączyć i znów za chwilę jeszcze raz, to nie jest ona tak ważna, jak ta grana na żywo – tam drugiego razu nie będzie... Zaczęliśmy jej słuchać „przy okazji”: do kotleta i do rozmowy, podczas spotkania ze znajomymi jako tło. Słuchamy jej więcej, ale mam wrażenie że „gorzej”. Już sam przecież fakt słuchania jej w domu „odcina” nas od masy wrażeń, których dostarczał opisany powyżej wyjazd do - na przykład - opery.
Jeżeli jednak zdecydujemy się POSŁUCHAĆ muzyki w domu, poświęcić jej godzinę lub dwie w skupieniu kontemplując te chwile, to okaże się, że cały nasz dom, pomieszczenie odsłuchowe zaczyna grać rolę jako część tego wydarzenia nie tylko w wymiarze akustycznym, ale estetycznym. Tak samo jak na koncercie, zaczynają grać rolę elementy pozamuzyczne: oświetlenie, zapachy, architektura wnętrza i w końcu sam sprzęt grający oraz nośnik, z którego jest odtwarzana muzyka. Wszystkie te elementy składają się nierozerwalnie na jedno wspólne wydarzenie dostarczające nam określonych przeżyć, właśnie estetycznych!

„Ciężki” design Luxmana, klasyczne proporcje podziału frontu, naturalne drewno, duża ilość przełączników, „wycieraczki” ze słomkowym podświetleniem, złoty kolor panelu. Wszystko to sprawia wrażenie mocy, klasycznej ponadczasowości i zdystansowanej do przemijających mód elegancji oraz stanowi odniesienia do historii firmy, sięgającej 1923 roku. I tak też Luxman gra: dostojnie, z iście lordowskim dystansem. Kiedy potrzeba jest łagodny jak baranek, lecz w razie potrzeby potrafi huknąć jak z armaty! Tego arystokraty nic nie jest w stanie wytrącić z równowagi, bo stoją za nim pokolenia doświadczeń. Idealna synergia wartości widzianych, „wiedzianych” i słyszanych. Design, który nie tylko obiecuje, ale i dotrzymuje słowa... Piękno wypływa z wnętrza tego wzmacniacza nie tylko w sensie dosłownym.

Wiedzą o tym doskonale producenci sprzętu grającego i akcesoriów audio. Ich projektanci i marketingowcy doskonale znają proces i etapy działania przeżycia estetycznego, dlatego poprzez ich design starają się wyrazić i przekazać wiele treści, które dotrą do odbiorcy jeszcze na długo przed włączeniem urządzenia. Często więc podczas zakupu kierujemy się więc podświadomie jego wyglądem, który odwołując się do jakiegoś zakorzenionego w naszym umyśle wzorca przekonuje nas bardziej niż jego dźwięk.
Czy to dobrze, że tak się dzieje? Nie ma jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie. Obiektywnie rzecz biorąc urządzenia audio mają przede wszystkim dobrze grać. Ale trzeba zadać od razu pytanie: jak dla kogo? Czy ‘dobrze’ to znaczy ‘wiernie’? I co to znaczy wiernie? Każdy, kto był na koncercie wie, że te pojęcia są złudne. To jak tam słyszymy muzykę zależy od wielu czynników: akustyki, jakości nagłośnienia i realizacji dźwięku, ale też chociażby od miejsca, w którym siedzimy. Czy w końcu, jeśli ktoś ulegnie urokowi jedynie wizualnemu sprzętu grającego, a lubi słuchać muzyki, lecz na przykład jego słuch pozostawia wiele do życzenia, to czy możemy mieć mu za złe, że siedząc przed nabytkiem odczuwa taką samą przyjemność ciesząc wzrok, jak ten który zatapia się w dźwiękach wydobywających się z obudów przypominających puszki od konserw?

Wydaje mi się, że w obu przypadkach liczy się siła przeżyć. Jeśli są one szczere i wynikają z głębokiego przeżywania i kontemplacji, to nie można ich wartościować, bo są równe w sensie etycznym, a różne jedynie w znaczeniu estetycznym. O znaczeniu przeżycia estetycznego wiedzą również producenci ogólnie pojętych nośników muzycznych. A przynajmniej wydaje mi się, że do niedawna jeszcze o tym pamiętali.

W STRONĘ LP

Kupując płytę gramofonową z lat, na przykład, siedemdziesiątych otrzymujemy równocześnie niezłą poligrafię, ciekawie zaprojektowaną okładkę niekoniecznie ze zdjęciem, ale często specjalnie wykonanym malowidłem lub grafiką. Wewnątrz nie tylko znajduje się płyta, są tam na ogół również zdjęcia z nagrania, koncertu, artystów, rysunki, przedruk partytury. Takie wydanie często samo w sobie, w swojej warstwie wizualnej, jest małym dziełem sztuki silnie na nas oddziałującym jeszcze przed włączeniem muzyki. Istotną rolę gra również sam rozmiar i format „opakowania” płyty. Naprawdę duże wrażenie robi już samo wzięcie do ręki i otwarcie kilkupłytowego boxu. Wszystkie te elementy w rozumieniu wydawcy płyty miały nam dostarczyć określonych, moim zdaniem dość złożonych przeżyć, podziałać na naszą wyobraźnię, stymulować jej działanie. Tak, abyśmy mogli, mimo nieruszania się z domu, choć trochę poczuć atmosferę wydarzenia muzycznego wytłoczonego w czarnym winylu. Dla mnie cały proces obchodzenia się z czarną płytą wyklucza z założenia element przypadkowości odsłuchu. Wymaga on celebracji, poświęcenia czasu i uwagi, skupienia. Poprzez te czynności już zaczynamy przygotowywać się do odbioru czegoś co siłą rzeczy nie może być takie zwyczajne...
To jak z piciem herbaty w Japonii. Tradycyjny proces jej parzenia i przyrządzenia trwa niewspółmiernie długo w stosunku do samego picia. Lecz właśnie nie o picie tu chodzi, lecz o przeżywanie w skupieniu całego procesu. Nic dziwnego, że kultura czarnych płyt przetrwała do naszych czasów właśnie w Kraju Kwitnącej Wiśni, w kraju gdzie estetyka gra główne skrzypce.
„Rozwój” technologii zaowocował powstaniem i rozpowszechnieniem płyty CD. Od narodzin tego wynalazku towarzyszyła mu zgoła inna ideologia niż płycie winylowej, można wręcz powiedzieć, że „wroga” bo oparta głownie na negacji i „zaleczaniu” wad starego nośnika. Płyta kompaktowa miała być prosta w obsłudze, trwała, odporna na warunki zewnętrzne, miała dawać wrażenie mobilności i szybkości obsługi. W ślad za tymi postulatami poszły również kwestie estetyki.

W STRONĘ CD

Małe akrylowe pudełko miało być poręczne i łatwe do przechowania, nie pozwalało jednak poszaleć w kwestii oprawy wizualnej płyty. Książeczki pierwszych płyt CD przedstawiają iście opłakany obraz: dwie strony, z czego jedna poświęcona na dydaktykę o wpływie lodowców na owłosienie białych myszek, czyli zawierająca informacje techniczne o rzekomej przewadze nowego formatu...! Wygląd samej płyty również, delikatnie mówiąc, niczym specjalnym nie zaskakiwał. Jednak w pewnym sensie było to dzieło, jako całość, ideologicznie spójne, bez względu czy nam się to podoba czy nie. Napędzony przez Regana program Gwiezdnych Wojen oddziaływał ideologicznie i estetycznie na ludzi o wiele silniej niż książeczka ze zdjęciami z koncertu. Pojawił się niezwykle silny fetysz zwany technologią i konia z rzędu temu, kto się mu w owych czasach oparł. Luke Skywalker strzelał z pistoletu LASEROWEGO, statki rebeliantów walcząc z imperium „waliły” różnokolorowymi LASERAMI „po ekranie”, że aż miło.
Na tej właśnie strunie postanowili zagrać producenci sprzętu i wydawcy płyt. Wszystko było wtedy „laserowe” i „digital”, a świadomość posiadania w zaciszu domowym urządzenia z fizycznie zamontowanym laserem tak podnosiła ciśnienie szczęśliwemu nabywcy, że dźwięk brzmiał mu co najmniej dwa razy lepiej.

I znowu trzeba zadać pytanie: czy to źle? Tu również nie ma prostej odpowiedzi. Skoro świadomość użytej technologii była w owych czasach tak silnym bodźcem, że wyparła inne bardziej naturalne, „analogowe” doznania, to nastąpiła jedynie ich zamiana. Fascynacja technologią stała się po prostu jednym z elementów przeżycia estetycznego i koniec kropka! Sytuacja wyglądu płyty CD zaczęła się dopiero stopniowo zmieniać wraz z upływem czasu, gdy obyto się nieco z jej nowością, a jej techniczne aspekty przestały być wartością samą w sobie. Zaczęto z powrotem „analogizować” ich wydania często wypuszczając kopie analogów w skali mini, które w sposób dosłowny próbowały się posługiwać estetyką płyty winylowej. Pojawiły się rozbudowane graficznie i objętościowo książeczki, ciekawe okładki płyt. Sam wygląd płyty stał się przedmiotem poszukiwań artystycznych tworząc spójną estetycznie całość z opakowaniem. Lecz moim zdaniem były to zabiegi trochę jakby nie szczere i w moim odczuciu trochę „na wyrost”. Płyta jako nośnik lądowała w przeważającej ilości przypadków schowana i niewidoczna w szufladzie odtwarzacza, a książeczki dołączone do płyt są po prostu za małe, przez co wydają mi się nieczytelne, przegrywając tym samym konkurencję z analogiem.

W STRONĘ KASETY

Jedna firma, prawie jedno pokolenie a zupełnie inne podejście do koncepcji kasety. Od lewej: bardzo klasyczny w horyzontalnym trójpodziale bryły XLII-S z 1986r. Niczym grecka świątynia posiada w swojej kompozycji podstawę, wypełnienie i zwieńczenie. W środku: XLII-S z ‘87r, kompozycja również klasyczna, ale „przełamana” nietypowym kształtem okna, tzw. „klepsydrą”, jednolitym, matowo czarnym kolorem kompozytu obudowy. Nic nie jest tu przypadkowe: ani dziwny oliwkowozielony kolor napisów, ani z pozoru „niechlujny”, nie tak przeźroczysty plastik okna jak w starszym modelu, ani przepiękne czarne rolki z białymi obwódkami. Całość tworzy nieco „mroczny” lecz niesłychanie wysmakowany klimat, silnie oddziałując na odbiorcę i wytwarzając aurę tajemniczości. Nawet zapach tej kasety był bardzo specyficzny, a znaczny ciężar wywoływał poczucie trwałości i zaufania. Nic dziwnego, że stała się ona przedmiotem kultowym. Nie wierzę, że ktokolwiek kupił ją kiedyś „przez przypadek”... A już tym bardziej teraz, kiedy nowe egzemplarze kosztują naprawdę sporo! Po prawo: UDII-S, ten chrom przeznaczony był dla innej grupy odbiorców, młodszej a więc często mniej zamożnej. Stąd więc inna stylistyka. Projekt jest odważny i jak na owe czasy dość nowatorski, od razu rzucający się w oczy, lecz użyte materiały są dużo gorszej jakości. Wśród ludzi młodych jakość nie jest cechą wymienianą przed przebojowością!

Któż jako dziecko, albo młody człowiek nie fascynował się kasetami magnetofonowymi. Do dziś z rozrzewnieniem wspominam te czasy i powoli odbudowuję starą, niestety dawno już wyrzuconą kolekcję kastet. Czy teraz po latach jako dorośli i świadomi ludzie, patrząc z innej perspektywy zastanawialiśmy się kiedyś na czym polegała owa młodzieńcza fascynacja?
Kaseta CC (Compact Cassette) w kategorii reprodukcji dźwięku miała raczej niewiele do zaoferowania, bo i też nie do tego celu została wynaleziona. Po raz pierwszy zaprezentowana przez koncern Philips w 1963 roku miała niewielkie rozmiary, wagę, a ferromagnetyczna taśma zamknięta była w trwałej, ochronnej obudowie gwarantującej jej bezpieczeństwo. Zyskała więc przede wszystkim popularność wśród reporterów, dziennikarzy i wszędzie tam, gdzie owe cechy pozwalające łatwo, bezpiecznie i mobilnie rejestrować dźwięk były pożądane. Przy panującej w owych czasach „winylomanii”, kaseta CC była również jedynym nośnikiem gwarantującym swobodę odtwarzania muzyki poza domem, na przykład w samochodzie. Wciąż jednak pozostawał nierozwiązany problem jakości tak odtwarzanej muzyki.

To co, Bacha wrzucimy na Sonkę, a Mozarta na TDK-ę...? Oj coś mam wrażenie, że miłośnicy tych kompozytorów poszukają raczej innej stylistyki „nośników”. Czy to oznacza, że dbając o formę kasety, byli bardziej trywialni od dzisiejszych miłośników plików, którym „żaden zbędny element nie może stanąć na drodze między nimi a muzyką”...???

Wynalazek płyty kompaktowej miał być prostym rozwiązaniem godzącym ze sobą kwestie „rzetelnej” jakości dźwięku i mobilności oraz przysłowiowym gwoździem do trumny kasety magnetofonowej. Tak się jednak nie stało. Paradoksalnie wręcz pojawienie się płyty kompaktowej zaowocowało nagłym i bardzo gwałtownym rozwojem i eskalacją rynku zarówno kaset jak i magnetofonów kasetowych. Producenci tego sprzętu, zdając sobie sprawę ze słabości tego formatu, wiedząc, że znajdują się między młotem a kowadłem jakości winylu i niezawodności CD, wykorzystali pewną lukę i postawili na wysublimowany design w połączeniu z ceną, która gwarantowała dostępność ich produktów w porównaniu z zawrotnymi jak na owe czasy cenami płyt i odtwarzaczy CD. Zaowocowało to wytworzeniem niesłychanie wielu różnych form tego samego, wydawało by się czysto użytkowego przedmiotu! Część projektów opierała się na jedynie wizualnych, plastycznych zestawieniach form, kolorów i kształtów. Inne poprzez formy wyrazu odwoływały się do „jakiejś” ideologii towarzyszącej ich przyszłym nabywcom. Od subkultury streetartu, raperów, graficiarzy, na miłośnikach Mozarta skończywszy. Od klasycznych w kompozycji i formie projektów, do ekspresyjnych, wręcz „wydzierających się”, za pomocą użytych środków artystycznych, poza ramy określone kształtem przedmiotu.

Eskalacja rynku kaset CC zbiegła się z ugruntowaniem nurtu postmodernizmu i pierwszymi krokami dekonstruktywizmu w architekturze. Wpływy te są wyraźnie widoczne w projektach tych nośników. Są one zgodnie z ideą tych obu nurtów, „obleczone” w „ubrania” odcięte od ich ideologicznego znaczenia i pozbawione determinacji funkcją. Czy to oznacza, że są „puste w środku”? No tak, bo są jeszcze nienagrane!

Sukces jaki odniosła kaseta magnetofonowa może być doskonałym przykładem obrazującym złożoność ludzkiego odczuwania i przeżywania emocji, również tych związanych ze słuchaniem muzyki. Jej estetyka oraz treści zawarte w projekcie plastycznym drażniły zmysły, odwoływały się do głęboko zakorzenionych wzorców w naszej podświadomości, budując złożony świat emocji, w którym wysłuchanie muzyki, było tak jak w wycieczce na koncert, jedynie jego częścią.

Najlepszy dowód, wbijający gwóźdź do trumny „niewiernych”, na wagę i znaczenie wizualnej (zmysłowej) roli, jaką odgrywała kaseta CC. Jeden z najwyższych modeli magnetofonów kasetowych z przełomu lat 80/90, którego cała „architektura” jest ukierunkowana na wyeksponowanie nośnika niczym bożka deszczu na afrykańskim ołtarzu. Rozbudowane informacje wyświetlacza, licznik czasowy i dość skomplikowana elektronika wspierająca nagrywanie, pozwalały zupełnie ukryć nośnik, na przykład w szufladzie, ale nie o to tu chodziło. Liczył się wygląd kasety, a producenci sprzętu po prostu nie podcinali gałęzi na, na której siedzieli. Sytuacja, niestety, z czasem zaczęła się zmieniać i „biedna”, już nie tak potrzebna kaseta, zaczęła powoli wędrować coraz bardziej w głąb urządzenia, powoli, lecz nieodwracalnie znikając w czeluściach wszelkiej maści „cassette stabilizerów” itp. Nie wpływało to raczej znacząco na poprawę „jakości” oferowanego dźwięku, lecz co najwyżej w bardzo dosłowny sposób obrazowało proces „odchodzenia” starego formatu.

Do dziś pamiętam, że jako bardzo młody człowiek starałem się „dopasować” nagrywaną muzykę do wyglądu kasety. Jakbym podświadomie poszukiwał pewnej harmonii pomiędzy estetyką twórcy muzyki i estetyką projektanta kasety. Jest to jak dotąd pierwszy i jedyny przykład, gdzie nośnik „oderwał się” od swojej podstawowej funkcji, jaką jest gromadzenie danych i urósł do rangi samoistnego bytu podlegającego oddzielnym ocenom estetycznym. Dowodem może być fakt, że do dzisiaj istnieją zakrojone na szeroką skalę fora internetowe i kluby miłośników kaset i magnetofonów, choć technologia takiego zapisu dźwięku w dzisiejszych czasach jest przecież oczywistym anachronizmem.

W KIERUNKU – CZEGO?

Słuchamy sobie plików „z komputera”. Niby nie dzieje się nic złego. Wyświetlamy sobie okładkę, która dwadzieścia pięć lat temu wydrukowana była na papierze. Możemy sobie włączyć program „analogowy”, lub nawet „lampowy”! Jesteśmy „cool”. Tylko po co? I czy jak powącham monitor, to poczuję zapach starego papieru, przenoszącego mnie w świat analogowych syntezatorów, na których Vangelis nagrywał tą płytę? [I czy to naprawdę przypadek, że numerując zdjęcia, to otrzymało złowieszczy numer 13? – przyp. red.]

W ten oto sposób docieramy do kresu naszej wycieczki po świecie audio śladami ludzkiego odczuwania i wkraczamy na terytoria wszechobecnych komputerów i związanych z nimi „bezpostaciowych” plików muzycznych. Jeżeli ktoś dotarł do tej części tego artykułu, to już zapewne widzi, że coś jest nie tak. Nie mówię, że pliki muzyczne brzmią źle, bo poza mp3, te wysokiej rozdzielczości „grają” wręcz rewelacyjnie. Nie mówię, że ich używanie nie jest szybkie, proste i wygodne, bo jest. Przecież za pomocą domowych serwerów i urządzeń kontrolujących mamy natychmiastowy dostęp do bibliotek zawierających tysiące utworów, na zasadzie „Pan prosi, Pan ma”. Nie mówię, że nie można ich używać wszędzie, na spacerze, rowerze, w samochodzie, podczas biegania, bo można. Urządzenia je odtwarzające są tak małe i poręczne że dają nam nie spotykaną dotąd swobodę.
Czy to oznacza to jednak, że ziściły się nareszcie wszystkie ludzkie marzenia związane z zapisem i reprodukcją dźwięku? Że zostały „wyleczone” wszystkie choroby dotychczas panujących formatów i nośników muzycznych. Że nareszcie, według sloganu reklamowego: Już nic nie stoi na przeszkodzie między nami a muzyką? Z punktu widzenia statystyki na pewno tak. Z punktu widzenia marketingu również. Lecz z punktu widzenia estetyki nie bardzo.

Rozwój, bądź raczej ewolucja człowieka, nie intelektualna, lecz ta emocjonalna zdecydowanie „nie nadąża” za postępem techniki. Czy nie uważacie, że odarcie nas z całej tej opisanej w niniejszym artykule „otoczki” nas zubaża? Że takie obcowanie ze sztuką, jaką jest muzyka, będzie niepełne, a zważywszy na podawane przeze mnie wcześniej argumenty, wręcz nienaturalne? Tutaj właśnie do głosu dojdą niektórzy „puryści” i futuryści, znajdując w obecnej technologii i modzie potwierdzenie, że muzyka jest najważniejsza, że tylko ona się liczy, że odarte ze swojej „cielesności” pliki przenoszą muzykę w sposób czysty i bezpośredni i że ludzkość niczym z powieści science-fiction, przyjmując na zasadzie osmozy substancje odżywcze i przekazując idee telepatycznie, nareszcie pozbyła się swojej zwierzęcej, materialnej postaci, przenosząc się w sfery czysto intelektualnych, uduchowionych bytów ponadmaterialnych.
Ja z takimi teoriami się nie zgadzam. Nie po to przecież pije się wino, aby się napić i nie jedynym celem uprawiania seksu jest prokreacja. Człowiek z natury wykonuje wiele czynności niepotrzebnych, z których czerpie przyjemność. Tym się właśnie różnimy od maszyn. Muzyka, tak jak inne gatunki sztuki, jest tworem „żywym”. Nie może więc zostać odarta z tych wszystkich „niepotrzebności”, które ją otaczają, bo stanie się wtedy dla nas ludzi mniej zrozumiała, czytelna i moim zdaniem straci kontekst. Wyszło by na to, że na końcu uparłem się na pliki muzyczne i to im przypisuję rolę zubożenia muzyki. To nieprawda. Są one po prostu jednym z produktów naszych czasów, kiedy wszystko dzieje się szybko i dużo, w związku z tym musi być łatwo i dostępnie. Na pewno wiadomo jednak, że taka „macdonaldyzacja” sztuki i w ogóle życia, jest na rękę wszelkiego rodzaju wytwórcom dóbr, którzy przy mniejszych nakładach, a więc szybciej i taniej uzyskują o wiele lepszy efekt finansowy.
Trudno zatem jednoznacznie odpowiedzieć na pytanie, czy to owe pliki stworzyły rozleniwionego i stępionego emocjonalnie „Kowalskiego”, czy też są jedynie odpowiedzią rynku na jego, może dotąd, nieuświadomione potrzeby? To są pytania z typu: co było pierwsze, jajko czy kura? Intryguje mnie jednak pytanie, dokąd zaprowadzi nas taki rozwój technologii i związane z nim zmiany w życiu społecznym.

PO CO?

Po co napisałem ten artykuł? Aby siać anarchię, sprzeciwić się rządzącym? Aby wydać bitwę korporacjom wyniszczającym ludzi w równie bezwzględny sposób, jak komunizm? Aby „posmarować” audiofilom, namawiając „melomanów” do odciągającego od słuchania muzyki gadżeciarstwa? Czy też zniechęcić do korzystania z najnowszej oferty fonografii, jaką są pliki? Nie! Zrobiłem to, bo jako człowiek wrażliwy i poprzez wykonywany zawód, związany ze środowiskiem twórców, nie mogę spokojnie patrzeć jak ludzie wokół mnie, jak w filmie science-fiction, pod wpływem tajemniczego wirusa, stopniowo acz nieodwracalnie przemieniają się w „zombi”. Bo chciałem przybliżyć czytelnikom zagadnienia związane z odczuwaniem sztuki, jakim jest słuchanie muzyki. Bo do pewnych rzeczy trzeba dojrzeć, nie każdy rodzi się Mozartem, a żeby to zrobić trzeba się świadomie innych rzeczy nauczyć. Bo czasopismo do którego piszę poprzez swój zasięg i siłę oddziaływania na zwykłych ludzi od wielu lat robi o wiele więcej w dziedzinie propagowania kultury i sztuki, przedstawiając bogaty, oparty na świadomym przeżywaniu emocji model życia, niż wszystkie razem wzięte „programy” niby „narodowe”.

Mam nadzieję, że chociaż w ogólnym zarysie udało mi się przedstawić mechanizmy i rolę jaką odgrywa w życiu człowieka przeżycie estetyczne. Jak jest ono złożonym, wieloetapowym i wielopłaszczyznowym narzędziem do naszego poznawania świata. I że warto chcieć świadomie na niego patrzeć, bo ta odrobina wysiłku z naszej strony może zaowocować czymś pięknym, odnalezieniem piękna w otaczającej nas przestrzeni. Ono tam jest, wystarczy tylko sięgnąć...