pl | en
Test
Gramofon + ramię
TransFi Salvation + T3PRO Tomahawk

Cena: 2400 £ z aluminiowym talerzem
i ramieniem T3PRO Tomahawk

Producent: TransFi Audio

Kontakt:

e-mail: TransFiAudio@aol.com

Strona producenta: www.trans-fi.com

Kraj pochodzenia: Wielka Brytania

Urządzenie do testu dostarczyła firma: TransFi Audio

Tekst: Marek Dyba
Zdjęcia: Marek Dyba | TransFi | Marcin Olszewski

Data publikacji: 16. kwietnia 2012, No. 96




Być może część z Państwa zwróciła uwagę, że od dłuższego czasu używam ramienia o skomplikowanej, acz zapewne niewiele mówiącej nazwie TransFi Terminator T3PRO. Być może nawet ktoś z Państwa czytał recenzję tegoż ramienia, mojego autorstwa, w jednym wydań „Hi-Fi Choice”. Jeśli nie to nic straconego – dziś opowiem Państwu i o tym ramieniu i o gramofonie stworzonym przed tego samego człowieka – Vica Pattachiollę.

Trafiłem na produkty firmy TransFi przeszukując w swoim czasie amerykańskie fora (mimo że firma jest brytyjska!). Wyczytałem tam mnóstwo nadzwyczaj pozytywnych opinii o kompletnie mi nie znanym ramieniu tangencjalnym, poruszającym się na poduszce powietrznej, o nazwie Terminator T3PRO. Nigdy wcześniej nie posiadałem tego typu ramienia, ale po pierwsze w tamtym czasie korciło mnie, żeby w moim Michellu Gyro SE zmienić posiadane ramię (Tecno Arm) na coś oferującego jeszcze lepszą jakość dźwięku, a po drugie bardzo spodobał mi się gramofon Johnego Bergmanna – Sindre (także z ramieniem tangencjalnym; test TUTAJ), który jednakże leżał poza moim (finansowym) zasięgiem.
Na stronie producenta znalazłem informację, iż konstruktor także używał m.in. gramofonu Michella wraz z Terminatorem zainstalowanym na nim. Według relacji w necie sporo osób przesiadło się z całkiem dobrych, uznanych ramion właśnie na Terminatora (chodzi o gramofony Michell, VPI, Transrotor, a nawet Linn), jako na ramię oferujące po pierwsze wybitny stosunek jakości brzmienia do ceny, a po drugie były po prostu lepsze od stosowanych przez nich do tej pory.
Po tylu pozytywnych informacjach pozostało mi skontaktować się z producentem i zapytać, czy nie wysłałby swojego ramienia do testu. O dziwo nie było z tym najmniejszego problemu. O dziwo, bo w przypadku tak małych firm (a TransFi to właściwie jednoosobowe przedsięwzięcie) zazwyczaj wysyłanie produktów do recenzji jest dużym problemem, o ile w ogóle jest możliwe. Vic (właściciel firmy) uprzedził mnie, że to nie jest w pełni komercyjny produkt oraz, że nie jest to ramię dla każdego – wymaga pewnego „winylowego” doświadczenia, oraz sporej dawki dobrych chęci, zwłaszcza jeśli nie miało się wcześniej do czynienia z ramieniem tangencjalnym. Niemniej w zamian obiecywał dźwięk wysokiej próby.

Ramię wraz z odpowiedniej wysokości podstawą trafiło do mnie w ciągu kilku dni. By je dostać (do recenzji) musiałem przejść pełny proces zamówienia, jaki dotyczy każdego klienta – trzeba wypełnić stosowny formularz na stronie producenta (m.in. podać wymiary swojego gramofonu), by TransFi mogło dostarczyć odpowiedniej wysokości podstawę pod ramię, w zależności od tego na jakim napędzie będzie ono mocowane. W przypadku Michella było łatwo bo, jak wspominałem, Vic sam używał tego ramienia w gramofonie tej marki.
Nie wnikając na razie w szczegóły ramię zostało już u mnie po teście, który przeprowadziłem razem z wkładką Air Tighta PC-3, użyczoną przez firmę SoundClub. Po tym co usłyszałem nie mogłem podjąć innej decyzji choć wiedziałem, że jeszcze długo nie będę mógł sobie pozwolić na wkładkę klasy PC-3. Ale za to miałem jasność, że to ramię poradzi sobie nawet z wkładką tak wysokiej klasy, gdy już takową będę posiadał.
Wkrótce potem pojawiła się nowa wersja ramienia – Tomahawk, według Vica jeszcze lepsza, a ponieważ posiadacze Terminatora musieli kupić jedynie nowy armwand (czyli nie całe ramię, a jedynie wymienną część, w której montowana jest wkładka), więc i ja dokonałem zakupu (już „w ciemno” mając już zaufanie do produktów TransFi). Różnica polegała także na tym, że Tomahawk jest wyposażony w okablowanie zakończone wtykami RCA, co pozwala na bezpośrednie podłączenie do phonostage'a. I rzeczywiście, nowe rozwiązanie pozwoliło uzyskać jeszcze lepszy dźwięk niż z Terminatorem, wg Vica głównie dzięki skróceniu armwandu i jego większej sztywności.

Już wtedy Vic wspominał, że prowadzi prace nad własnym gramofonem. W ubiegłym roku gramofon w końcu powstał, a ja w końcu doczekałem się na egzemplarz testowy – jak wspominałem to malutka firma, produkująca gramofony w niewielkich partiach, a popyt był spory. Wygląda na to, że wielu posiadaczy ramion TransFi (a tych jest już kilkuset na całym świecie) zaufało konstruktorowi i postanowiło do ramion dokupić także napędy. Recenzja musiała więc poczekać – sprzedaż ma pierwszeństwo. Doczekałem się w końcu i ja i teraz, po ponad miesiącu odsłuchów mogę się w końcu podzielić z Państwem swoimi spostrzeżeniami na temat kompletnego gramofonu TransFi Salvation z ramieniem TransFi Tomahawk.

ODSŁUCH

Płyty użyte w teście (wybór):

  • Arne Domnerus, Jazz at the Pawnshop, Proprius, ATR 003, LP.
  • Cannonball Adderly, Somethin' else, Classic Records, BST 1595-45, LP.
  • Dead Can Dance, Spiritchaser, 4AD/Mobile Fidelity, MOFI 2-002, LP.
  • Dire Straits, Alchemy, Veritgo, 818244-1, LP.
  • Dire Straits, Love over gold, 25PP-60, LP.
  • Frank Sinatra, Live in Paris, Mobile Fidelity, MFSL 2-312, LP.
  • Kate Bush, The sensual world, Audio Fidelity, AFZLP 082, 180 g LP.
  • Metallica, Metallica, Vertigo, 511831-1, 4 x LP.
  • Paco De Lucia, John McLaughlin, Al Di Meola, Friday Night in San Francisco, Philips, 6302137, LP.
  • Patricia Barber, Companion, Premonition/Mobile Fidelity, MFSL 2-45003, 180 g LP.
  • Pink Floyd, The Wall, EMI, 5099902988313, LP.

Zanim o brzmieniu tego gramofonu, chciałbym zacząć nietypowo, bo od wyjaśnienia kwestii, dlaczego nie jest to gramofon, ani ramię dla każdego. Historia Vica nie jest nietypowa – tak zaczynało wielu producentów sprzętów audio. A zaczynali od DIY – poprawiali kupione produkty, próbowali zbudować własne, na początku wcale nie w celach komercyjnych. Latami dopracowywali jakiś projekt, by po osiągnięciu satysfakcjonujących ich efektów wpaść na pomysł, że można się swoim osiągnięciem podzielić z innymi. Forma może być różna – jedni publikują schematy swoich urządzeń, by każdy mógł sobie zbudować podobne, inni decydują się na działalność komercyjną – w końcu włożyli lata pracy, więc dlaczego nie mieliby czerpać z tego mniejszych czy większych benefitów.
Vic wybrał to drugie rozwiązanie, aczkolwiek jego produkty funkcjonują (w pewnym sensie, czy stopniu) trochę jak oprogramowanie open-source. Oczywiście nie do końca, bo takie oprogramowanie jest raczej darmowe, a za produkty TransFi trzeba zapłacić, ale wielu właścicieli tychże produktów to także pasjonaci, którzy potrafią i lubią udoskonalać posiadane urządzenia. Wielu z nich jest w także w bliskich relacjach z Viciem i zgłasza mu, co udało im się w jego gramofonie/ramieniu ulepszyć. Jeśli ulepszenia faktycznie są tego warte, trafiają do kolejnych wersji produktów. O ile mi wiadomo, to tak właśnie powstała wersja ramienia zwana Tomahawk, w której klasyczną rurkę ramienia z headshellem zastąpiono płaskim kawałkiem aluminium, do którego przykręca się bezpośrednio wkładkę.
A różnica w brzmieniu jest wcale nie mała i zdecydowanie na plus (przynajmniej z wkładkami, z którymi miałem szansę to sprawdzić). Można więc powiedzieć, że i ramię i gramofon to „work-in-progress”, czyli jeśli albo sam Vic, albo ktoś z jego przyjaciół wymyśli jakieś ulepszenie, trafi ono do kolejnych produkowanych egzemplarzy. Różnica między produktami TransFi a innymi, bardziej... „komercyjnymi”, polega na tym, że w przypadku tych drugich jeśli producent wprowadza ulepszenia, to zazwyczaj wypuszcza na rynek nową wersję lub model, a jedynym sposobem skorzystania z ulepszeń jest sprzedaż posiadanego urządzenia i zakup nowego (a to dość kosztowne rozwiązanie). U Vica można dokupić samą ulepszoną część i samodzielnie „upgradować” ramię czy gramofon, tyle, że wymaga to własnego nakładu pracy – nie dostaje się gotowego, zapgrejdowanego urządzenia.

Gramofon i ramię trzeba po zakupie samodzielnie złożyć – oczywiście na stronie TransFi znajduje się szczegółowa instrukcja, i to ze zdjęciami, które jasno pokazują jak to zrobić, ale niektórzy wolą gotowe rozwiązania, czyli albo złożone, gotowe do użycia gramofony, albo wizytę dealera, który w domu klienta przygotuje gramofon do pracy. Tu nie ma takiej opcji.
Kolejną rzeczą jest wygląd i ramienia i napędu – co prawda większość osób, które widziały u mnie Salvation i Terminatora stwierdziło, że na żywo wyglądają lepiej niż na zdjęciach, ale obiektywnie na to patrząc trzeba jasno powiedzieć, że większość komercyjnych produktów jest lepiej dopracowana pod względem wykonania i wykończenia. Tzn. ani jednemu ani drugiemu w przypadku produktów TransFi nie można wiele zarzucić – rzecz raczej w tym, że widać, iż jest to jednostkowa produkcja, wykonana w dużej mierze ręcznie przez rzemieślników, a nie pochodząca z masowej produkcji. Dla jednych to zaleta, bo dostają wyjątkowy produkt, po którym widać, że nie jest „masówką”, ale dla estetów będzie to wada tych urządzeń. Wybór należy oczywiście do każdego potencjalnego klienta – z mojego punktu widzenia wygląd urządzenia audio znajduje się dopiero gdzieś na końcu listy, która decyduje o wyborze, ale w pełni rozumiem osoby, u których ten element znajduje się znacznie wyżej na takiej liście.
Proszę mnie też źle nie zrozumieć – patrząc na Salvation widzimy całkiem ciekawy design – oryginalny kształt kamiennej plinty, masywny talerz, kosmicznie wyglądające ramię – produkt jest dobrze wykonany i wykończony, tyle że widać że pochodzi on z małej manufaktury i nie ma tu żadnych elementów upiększających, nic nie znalazło się tutaj żeby „dobrze wyglądać” – podejście producenta jest czysto praktyczne.

Przyjrzyjmy się zatem testowanemu gramofonowi. Podstawę gramofonu wykonano z czarnego kamienia, w którym znajduje się otwór do mocowania ramienia, wydrążenie na łożysko, oraz zamontowane aluminiowe gniazda, w które wkręcamy mosiężne nóżki. Na każdą z trzech nóżek zakłada się po 3 gumowe pierścienie, których zadaniem jest dodatkowe tłumienie drgań. Na spodzie kamiennej płyty znajdują się też cztery metalowe krążki – w tym miejscu podwiesza się, wyposażony w magnesy, moduł sterowania gramofonem w postaci małego pudełka z przyciskiem włączającym obroty gramofonu oraz pokrętłem służącym do regulacji prędkości obrotowej. Z tyłu natomiast wpinamy po pierwsze kabel zasilania biegnący od solidnie wyglądającego, zewnętrznego zasilacza, a po drugie kabelek, którym zasilanie doprowadzamy do wolnostojącego silnika.
Silnik to jednostka na prąd stały, umieszczona w solidnej, aluminiowej obudowie, która z kolei spoczywa na grubej, od dołu wytłumionej podkładką sarbotanową podstawie, która pełni także dodatkową funkcję. Tu dochodzimy do najciekawszej cechy tego gramofonu – napędu.
Po angielsku ten typ nazywa się rim-drive – ponieważ nie kojarzę polskiego odpowiednika, więc wyjaśnię opisowo na czym to polega. W dużym skrócie – krążek umieszczony na osi silnika przekazuje napęd bezpośrednio talerzowi stykając się z nim na jego brzegu (rim to właśnie brzeg, skraj – „napęd brzegowy”?). Obudowę silnika ustawia się we wgłębieniu jego podstawy, a jednocześnie dwa otwory w dolnej części obudowy silnika muszą trafić na dwa bolce w tejże podstawie, żeby silnik się nie przesuwał. We wspomnianym wgłębieniu znajduje się dźwignia, połączona z rączką na zewnątrz podstawy silnika. Gdy przestawiamy rączkę dźwignia pochyla obudowę silnika tak, by krążek napędowy na osi silnika stykał się z talerzem, gdy chcemy odtwarzać płytę. Zdaniem konstruktora jest to znacznie lepszy sposób przenoszenia napędu niż poprzez pasek.
Jak widać na zdjęciach na obwodzie talerza znajdują się gumowe paski i krążek napędowy musi trafiać w środek najniższego z nich. By to zapewnić istnieje możliwość regulacji wysokości, na której ów krążek się znajduje – wystarczy poluzować jedna śrubkę i przesunąć cały silnik wewnątrz obudowy wyżej lub niżej, zgodnie z potrzebą.
Cała konstrukcja jest dobrze przemyślana – konstruktor zdecydował się na układ bez feedbacku, czyli nie ma układu sprawdzającego prędkość obrotową talerza i dostosowującej odpowiednio obroty silnika. To zabieg w pełni świadomy, bo przeprowadzone testy wykazały, że taki układ wpływa negatywnie na jakość dźwięku. Zastosowano silnik, który zapewnia wysoką krótkookresową stabilność obrotów – tzn. są one bardzo stabilne w krótkim okresie czasu, a ewentualne niewielkie wahnięcia występują w dłuższym okresie, tyle że takie wahnięcia nie są w praktyce słyszalne, w przeciwieństwie do tych krótkookresowych. Na obudowie silnika zapewne zauważyli Państwo kolejne kilka gumowych pierścieni – tłumieniu drgań konstruktor poświęcił sporo uwagi. Nawet mosiężne podkładki pod nóżki gramofonu mają, przyklejone od spodu, sorbotanowe krążki, a o gumowych pierścieniach na nóżkach i na talerzu też już wspominałem.

Gramofon wyposażony jest (w topowej wersji) w 9 kg aluminiowy talerz, lub w nieco lżejszy akrylowy (wówczas również plinta jest nieco cieńsza/lżejsza). W odwróconym łożysku znajdziemy ceramiczną kulkę, natomiast panewkę wykonano ze specjalnego, bardzo twardego drewna (Lignum Vitae), którego dodatkową właściwością jest samo-smarowanie.
Prędkość obrotową zmienia się wymieniając krążek napędowy, mocowany na osi silnika (do dyspozycji są krążki do prędkości 33 1/3, 45 oraz 78 obrotów), z tym, że zmiana krążka wymaga również korekty położenia całej obudowy silnika (tak, był krążek stykał się z talerzem na wysokości połowy dolnego, gumowego pierścienia).
Ważna kwestią przy użytkowaniu jest to, by nie zapominać nigdy o odsunięciu krążka napędowego od talerza gdy wyłączamy napęd. Zostawienie dociśniętego krążka do talerza przy wyłączonym napędzie grozi powstaniem płaskiego miejsca na obwodzie krążka, czego oczywiście należy unikać. Złożenie gramofonu i ustawienie go zajmuje może 10 minut. Chyba jeszcze krócej zajmuje złożenie ramienia i jego montaż na gramofonie (to w zasadzie kwestia przykręcenia jednej śruby mocującej ramię, i jego podstawę do plinty).
Oczywiście przy montażu ramienia należy postępować zgodnie z instrukcją, która także dokładnie wyjaśnia jak ramię należy zamontować oraz jak je prawidłowo, z już zamocowaną wkładką, ustawić. Dla osób przyzwyczajonych do ustawiania „normalnego” pivotowego ramienia będzie to za pierwszym razem pewne wyzwanie, ale też i nie da się nie zauważyć, że wszystkie regulacje i ustawienia zostały przez konstruktora dobrze przemyślane. Śruba mocująca ramię do podstawy może być montowana w jednym z trzech slotów (to zależy od tego na jakim decku ramie jest montowane), oraz przesuwana wzdłuż slotu tak, by uzyskać właściwą długość prowadnicy, po której przesuwa się ramię właściwe.

Samo ramię, w którym montujemy wkładkę również w dość prosty sposób można skracać lub wydłużać, tak by wkładka poruszała się po promieniu płyty równoległym do prowadnicy ramienia. Na tym polega idea ramion tangencjalnych – wkładka ma się poruszać po linii prostej (a nie po łuku jak w ramionach pivotowych), tak jak się porusza głowica wycinająca rowki w płycie. W przypadku pierwszej wersji ramienia – Terminatora, w którym ramię było węglową rurką, regulacja azymutu odbywała się poprzez odpowiednie ustawienie tejże rurki (kręcenie nią). W przypadku Tomahawka regulacja odbywa się dzięki możliwości regulacji dwóch wkrętów na których ramię opiera się na windzie (podwieszonej na prowadnicy). Teoretycznie przy równoległym do plinty ustawieniu ramienia obydwa wkręty muszą mieć identyczną długość, by uzyskać właściwy azymut czyli by igła była prostopadła do rowka płyty).
Wspomnianą prowadnicę, po której porusza się ramię można łatwo wypoziomować za pomocą dwóch pokręteł, z których jedno podnosi prowadnicę, a drugie je opuszcza. Kolejna regulacja to VTA, który można regulować w locie (niewiele ramion/gramofonów daje taką możliwość). Na ramieniu umieszczono skalę, która ułatwia zapamiętanie odpowiedniego VTA dla np. różnej grubości płyt. Dodatkowo można zamówić także elektroniczną skalę, pokazująca ustawione w danym momencie VTA.

Jak wspominałem ramię nie dość, że tangencjalne, to przesuwa się na poduszce powietrznej. To wymaga oczywiście dostarczenie powietrza do ramienia. W przypadku wspomnianego wcześniej gramofonu Bergmanna konstruktor opracował pompę, pracującą bezgłośnie, gwarantującą odpowiednią stabilność ciśnienia tłoczonego powietrza, etc., etc. co, jak mi powiedział sam Johny Bergmann, znacząco wpływa na koszt całego gramofonu. Vic stworzył gramofon, który miał oferować wysoką klasę dźwięku, ale w możliwie najniższej cenie. Dlatego wykorzystuje pompkę... akwarystyczną, plastikowy kanisterek jako zbiornik wyrównawczy i wężyki doprowadzające powietrze, również akwarystyczne.
Konsekwencje tego wyboru są trzy. Po pierwsze spełnia to w 100% swoje zadanie. Po drugie nie wygląda to zbyt elegancko, tyle, że są to elementy, które (poza wężykiem) można, a nawet należy, po prostu schować. Wężyk może mieć ładnych kilka metrów, więc kanisterek i pompkę można schować np. w szafce. Po trzecie – pompka nie jest bezgłośna i trzeba się nieco postarać by nie przeszkadzała w odsłuchach.
I tu Vic sugeruje przede wszystkim zastosowanie takiej z regulacją przepływu powietrza – w tej, którą mi przysłał ustawiam pokrętło regulacji mniej więcej w połowie skali (rzecz oczywiście również w tym, żeby przepływ nie był zbyt duży – powietrze tłoczone do ramienia ma ułatwiać przesuwanie się windy, na której spoczywa ramię właściwe z wkładką, a nie sprawiać by przesuwało się szybciej niż trzeba). No i tę pompkę po prostu trzeba schować – np. we wspomnianej wcześniej szafce, najlepiej jeszcze obudowaną materiałami tłumiącymi hałas (choć oczywiście nie można zakryć wlotu powietrza).
Te właśnie dodatkowe elementy, konieczność włożenia pewnego własnego wysiłku przez właściciela Salvation, by osiągnąć dobre efekty sprawiają, że to nie jest gramofon i ramię dla każdego. Ale jeśli nauczenie się obsługi nieco innego urządzenia i dodatkowy wysiłek nie są problemem, to warto wziąć ten gramofon pod uwagę. Nazywając rzeczy po imieniu – mając ograniczony budżet można kupić coś, co ma świetny stosunek jakości oferowanego dźwięku do ceny, którą trzeba za nią zapłacić.

Zanim przejdę do samego dźwięku wspomnę o jeszcze jednym elemencie, który otrzymałem razem z gramofonem do wypróbowania – o Reso-Mat, czyli macie, którą Vic oferuje w dwóch wersjach. Jedna z nich przeznaczona jest raczej wyłącznie do Salvation, a to z racji wysokości bolców na macie (10 mm). Żeby móc jej używać trzeba mieć możliwość szerokiej regulacji VTA. Dla użytkowników innych gramofonów oferowana jest podobna mata z bolcami wysokości 5 mm. Mata to cieniutkie koło (wielkości płyty winylowej) w którym umieszczono bodaj 9 bolców. Można jej używać bolcami skierowanymi do dołu lub do góry – bez obaw! - bolce wykonano z materiału, który nie porysuje płyty (acz Vic nie zdradza dokładnie z czego wykonano matę). Rzecz oczywiście w tym, by dzięki znacznie mniejszej powierzchni styku płyty z talerzem, a przez to całego układu wkładka/ramię, mniej rezonansów/energii wracało z płyty do igły. Jak mówi Vic, wszystkie te małe elementy (pierścienie antywibracyjne czy ta mata) składają się na efekt końcowy w postaci znakomitego dźwięku. Dotyczy to wszystkich elementów gramofonu i ramienia – każdy z nich został dobrany pod kątem uzyskania jak najlepszego brzmienia bez zbędnego podnoszenia kosztów. Nie jest to może najpiękniejszy gramofon świata, ale oferowany dźwięk udowadnia, że lata eksperymentów Vica przyniosły efekty.

Jak już pisałem, tym razem nie miałem niestety do dyspozycji znakomitej wkładki Air Tighta PC-3, ale dzięki uprzejmości firmy Best-Audio oprócz swoich wkładek (Audio Technica AT33PTG, Koetsu Black GoldLine) miałem do dyspozycji również wkładkę London (Decca) Super Gold, do której z kolei potrzebowałem innego phonostage'a (jako, że mój obsługuje wyłącznie niskopoziomowe wkładki). Udało mi się pożyczyć RCM-owskiego Sensora Prelude i spora część odsłuchów odbyła się z jego udziałem. Część odsłuchów obyła się także w systemie z Isophonami Cassiano i Vitusem SI-025 (wspominałem już o tych urządzeniach przy okazji innej recenzji – miałem okazje słuchać ich dość długo, były lepsze od moich własnych, więc nie było powodu by z nich nie korzystać). W ramieniu T3PRO używałem armwandu Tomahawk, bo jak pokazały wszystkie wcześniejsze odsłuchy, jest to po prostu jeszcze lepsze rozwiązanie niż Terminator.

Odsłuchy zacząłem jednakże z użyciem najtańszej w stawce, ale jakże znakomitej, Audio Techniki AT33PTG. Moim zdaniem to wkładka o wybitnym stosunku jakości do ceny, a w tak dobrym ramieniu jak T3PRO potrafi pokazać klasę godną i dwa razy droższych konkurentów. W tym samym ramieniu pracowała już wcześniej na Michellu Gyro SE i już wówczas pokazywała, że stać ja na bardzo wiele, ale dopiero (jak mi się wydaje) w Salvation pokazała 100% tego, co potrafi. Podstawowa różnica, która od razu wręcz narzucała się po przesiadce z Michella, to niezwykła dynamika prezentacji, niżej schodzący, bardziej konturowy, ale i sprężysty bas oraz lepsza selektywność.
Czarna płyta zespołu Metallica (4-ro płytowy box), które to wydanie chwaliłem już przy odsłuchach na innych gramofonach, teraz pokazała „lwi pazur”. Bas miał swoją potęgę, szybkość, był dobrze różnicowany i miał tą niezwykłą sprężystość, której trudno było szukać na Michellu czy Linnie (obydwa to gramofony miękko zawieszone). Gitary potrafiły zabrzmieć ostro, drapieżnie wręcz, ale bardzo czysto, w sensie – bez wprowadzanych przez gramofon zniekształceń czy podbarwień.
Podobnie było przy japońskim wydaniu Love over gold Dire Straits – świetnie podawany był rytm gitary basowej, która miała swoją wagę i szybkość, a poszczególne dźwięki były naprawdę dobrze różnicowane. Gitarę Knopflera Salvation pokazał w sposób pełny, dociążony, z bardzo dobrze, czysto oddanymi szybkimi solówkami. A choć Mark wielkim wokalistą może i nie jest, to jednak prezentacja jego głosu robiła wrażenie swoją naturalnością.
Bardzo udanie zabrzmiała także Alchemy czyli koncert tego samego zespołu. To nagranie oferuje ponadprzeciętną dawkę dynamiki i emocji, a Salvation zrobił wiele, by oddać atmosferę koncertu jak najbardziej przekonująco. Przyłapałem się na mimowolnym, stopniowym zwiększaniu głośności do poziomu niemal „koncertowego” - nie powodowało to żadnych negatywnych efektów – dźwięk był czysty, uporządkowany, swobodny – zdecydowanie lepszy niż z płyty CD. W dźwięku było znowu mnóstwo energii, świetny pace&rhythm, naprawdę trudno było się powstrzymać od wystukiwania rytmu. Płyta nie jest jakoś wybitnie zrealizowana, ale Salvation potrafił z niej zrobić prawdziwy spektakl, który wciągał w wir muzyki, nie dając chwili wytchnienia i który kończył się zdecydowanie za szybko (mimo, że to dwupłytowy album). To trochę jak z niejednym koncertem – często nie są najlepiej realizowane, ale sam fakt, iż słucha się muzyki na żywo, że czuje się atmosferę koncertu, ludzi wokół nas – to wszystko sprawia, że potknięcia realizatora nie mają znaczenia, liczy się tylko muzyka. Dokładnie tak samo było w tym przypadku – brytyjski gramofon stworzył wciągający spektakl i nic innego się nie liczyło.

Nie mogłem nie posłuchać nowego wydania The Wall, zwłaszcza po odsłuchu w radiowej „Trójce”, w Studio im. Osieckiej, gdzie tą samą płytę odtwarzano w systemie z SME30, wysoką wkładką Dynavectora na topowych Isophonach Berlina RC11 napędzanych monoblokami Vitusa. Choć warunki tam nie były idealne, zważywszy na dużą kubaturę pomieszczenia, to i tak ten referencyjny system pokazał, że EMI wypuściło udaną reedycję (nie twierdzę, że to najlepsze wydanie The Wall w historii, ale na pewno bardzo dobre). Prezentacja zaskakiwała niesamowitą ilością szczegółów, oraz nieskończonymi, wydawało się, pokładami dynamiki (po części pewnie dlatego, że słuchaliśmy na poziomie niemal „koncertowym”).
Jakże mogłem więc nie skorzystać z okazji, by tego samego wydania posłuchać w domu ze znacznie tańszymi Isophonami Cassiano, integrą Vitusa i Salvation zamiast SME. I choć nie było to już tak „koncertowe” przeżycie – nie tak skala dźwięku przede wszystkim – to jednak ilość szczegółów, które testowany gramofon wydobył z rowków, dynamika i transparentność przekazu były imponujące, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że ten system kosztował zaledwie ułamek ceny tego „Trójkowego”. Salvation pokazuje także znakomitą, trójwymiarową scenę, zarówno bardzo szeroką, jak i definiującą precyzyjnie kolejne plany w głąb. Na dalszych planach nie było rozmywania konturów, zlewania się dźwięków – w głębi sceny wszystko było pokazane w bardzo selektywny sposób. Efekty specjalne – choćby helikopter, czy wybuchy – zabrzmiały realistycznie, zdecydowanie bardziej niż z któregokolwiek z posiadanych, czy recenzowanych przeze mnie gramofonów (choć wcześniej nie miałem oczywiście tego konkretnego wydania) budząc prawdziwy niepokój mojej kilkuletniej córki (niewykluczone, że sąsiadów też, bo było dość głośno). Bez wątpienia było to najlepsze, najpełniejsze, najbardziej porywające odtworzenie The Wall, jakie słyszałem we własnym pokoju i drugie najlepsze po spektaklu w „Trójce”.
Dźwięk z Michella (z tym samym ramieniem i wkładką), w porównaniu do Salvation, wydawał się być bardziej rozmyty, czy mniej sfokusowany, nie tak precyzyjny, jednak mniej szczegółowy, a i efekty specjalne nie były pokazane tak realistycznie. Dodam, że dopiero porównanie pokazało mi te różnice, bo bez niego nigdy bym tego o brzmieniu Gyro SE nie powiedział.

PTG33 potrafi pięknie pokazywać wokale. W połączeniu z Tomahawkiem i Salvation nie było może aż takiej różnicy, jak w innych aspektach brzmienia, ale nawet tu dosłuchałem się nieco większej namacalności i ładunku emocjonalnego choćby w głosie Patricii Barber, ale także i u Franka Sinatry. Gładkość głosu tego ostatniego osiągnęła poziom, jakiego nie dane mi było chyba wcześniej słyszeć. Tak właśnie kojarzy mi się wokal Franka, choć nigdy nie słyszałem go na żywo - „czysty, żywy aksamit” i tak to właśnie brzmiało.
Nie oparłem się pokusie posłuchania trzech gigantów gitary „wiosłujących” akustycznie w pewien piątkowy wieczór w San Francisco. Wiele razy pisałem, że uwielbiam brzmienie akustycznych i klasycznych gitar – to, obok kontrabasu, moje ulubione instrumenty. Koncert, na którym spotyka się trzech tak wielkich wirtuozów gitary musi być znakomity. Ponieważ z CD brzmi to tak, że właściwie nie sięgam po tę płytę. Co innego z winyla – tu wszystko nabiera życia, plastyczności, pojawia się w końcu koncertowa atmosfera dobrej zabawy i muzyków i publiczności.
Salvation dorzuca do tego swoją czystość i precyzję prezentacji – niezwykłe łatwo jest wskazać, który z muzyków gdzie siedzi (o ile oczywiście zna się choć trochę ich różne style grania). Gitary brzmią organicznie, „jak żywe” - każde trącenie struny, stuknięcie w pudło, czy końcu odpowiedź pudła rezonansowego i długie wybrzmienia sprawiają, że to wszystko brzmi bardzo prawdziwie. A obok muzyków jest jeszcze żywiołowo reagująca publiczność, której najwyraźniej gra Paco de Lucii, Ala di Meoli i Johna McLaughlina wyjątkowo przypadła do gustu, czemu oczywiście trudno się dziwić. Salvation znakomicie oddał i tę właśnie atmosferę, i akustykę sali koncertowej, pozwalając mi po prostu wziąć udział w wyśmienitej zabawie.
Już po paru taktach „przepadłem” - skończyła się analiza dźwięku a zaczęła się wyborna zabawa. Trudno jednakże było nie docenić bardziej precyzyjnego, szczegółowego i przejrzystego sposobu prezentacji w porównaniu do Michella. Co ważne, te cechy nie kierowały dźwięku w stronę suchej, beznamiętnej analityczności – muzykalność i spójność brzmienia brytyjskiego gramofonu są po prostu znakomite, podobnie jak w Gyro SE, a wymienione pozostałe cechy dźwięku sprawiają, że jest to prezentacja bardziej kompletna, bardziej naturalna, jeszcze bardziej wciągająca.

Zmiana wkładki na London Super Gold przyniosła mniejsze różnice w dźwięku niż się spodziewałem. To oczywiście pokazuje jak znakomita w swojej cenie jest wkładka Audio Techniki (teraz dostępna już w kolejnym wcieleniu, którego jeszcze nie miałem okazji słuchać), należy tylko zamontować ją w jak najlepszym ramieniu, na dobrym decku a potrafi się szczodrze odwdzięczyć. Różnice na korzyść Londona oczywiście były – jeszcze więcej detali pokazanych w bardziej wyrazisty sposób, nieco większa rozdzielczość dźwięku, chyba odrobinę większa precyzja w pozycjonowaniu wszystkich wydarzeń na scenie oraz w definiowaniu trójwymiarowych brył poszczególnych instrumentów w przestrzeni oraz ogólne wrażenie większej bezpośredniości prezentacji. Wszystko to pod jednym warunkiem – płyty muszą być bardzo czyste.
Wkładki Londona potrafią, dzięki swojej specyficznej budowie, wydobyć z rowka płyty ogromną ilość informacji, tyle że jako informację traktują również zabrudzenia, czy rysy na płycie. Ale w końcu każdy prawdziwy miłośnik winyla dba o swoje płyty bardziej niż o np. samochód, więc to nie powinno stanowić żadnego problemu. Wspomniana większa bezpośredniość przekazu może się podobać lub nie, ale to właśnie ten element odróżniał dla mnie tą wkładkę w największym stopniu od pozostałych.
Choć muszę przyznać, że była to, w tym systemie, także najbardziej transparentnie i precyzyjnie grająca wkładka. Różnice w tym względzie w stosunku do 33PTG czy słuchanej później Koetsu Black nie były duże, ale jednak na korzyść brytyjskiej wkładki. Spodziewałem się nieco większej różnicy w zakresie dynamiki, czy prezentacji basu – w końcu London Super Gold to wkładka o parametrach charakterystycznych dla wkładek MM (sygnał wyjściowy na poziomie 5 mV i sugerowane obciążenie 47 kΩ), nawet jeśli nią nie jest. Wkładki MM zazwyczaj oferują nieco mniej wyrafinowany dźwięk niż MC, ale za to z większą dynamiką, z lepszym basem – nie jest to może „żelazna” zasada, ale zazwyczaj się sprawdza. London w moich uszach brzmiał jak coś pośredniego między stereotypowym brzmieniem MM i MC – dynamika nie była wyraźnie lepsza od obydwu wkładek MC, ale też i dźwięk był bardziej rozdzielczy, bardziej wyrafinowany niż większość wkładek MM jakich miałem okazje słuchać.

Jeszcze na koniec parę słów o tym, co pokazał Salvation z Koetsu. To dźwięk bez wątpienia najbardziej wyrafinowany, nasycony, szczególnie w średnicy, nie aż tak transparentny jak z Londonem, ale nie mniej szczegółowy, tyle, że detale podawane były w mniej dobitny sposób. Dźwięk był bardzo gładki, spójny, ze znakomitą barwą przede wszystkim instrumentów akustycznych i ludzkich głosów. To była także najbardziej muzykalna i wciągająca prezentacja – po raz kolejny znakomicie oddawana była atmosfera koncertów – ja właściwie nie tyle słuchałem Jazz at the Pawnshop ile siedziałem w tym niewielkim klubie, podziwiając jak wybornie bawią się graniem Arne Domnerus i jego koledzy. Zachwycał niezwykle dźwięczny, cudownie wybrzmiewający ksylofon, ale także choćby żywy, momentami odrobinę ostry klarnet.
Zresztą właściwie każde akustyczne nagranie było prawdziwą ucztą i to niezależnie od tego jak dawno je nagrano. Może zresztą te dawniejsze nagrania brzmiały lepiej. Super-klasyk jazzowy – Somethin' else Cannonballa Adderly’ego wydany na czterech jednostronnych płytach z przeźroczystego winylu sprawił, że w czasie spotkania kilku audiofilów, gdzie niemal cały czas trwała jakaś dyskusja, po włączeniu tej płyty zapadła kompletna cisza (a wówczas graliśmy „tylko” z PTG33). Barwa, dźwięczność instrumentów, namacalność prezentacji – wielki Miles i jego magiczna trąbka na wyciągnięcie ręki, to po prostu przykuwało uwagę od pierwszych taktów i nie pozwalało zajmować się niczym innym poza słuchaniem muzyki.
Później gdy słuchałem tego samego albumu już z Koetsu wrażenie było jeszcze większe – Salvation wraz z Tomahawkiem wydobyły z rowków tego winyla prawdziwą magię, która sprawiała, że wstrzymywałem wręcz oddech, żeby nie zakłócić w żaden sposób tego cudownego spektaklu. Nie było takiej siły, która wówczas oderwałaby mnie od odsłuchu. Genialne nagranie, rewelacyjne wydanie i sprzęt, który odtworzył je w niepowtarzalny sposób – absolutnie wyjątkowe połączenie. Znowu odczułem przewagę Salvation nad Michellem – tam też było słychać, że to znakomite wydanie, ale nie było tej magii wydarzenia rozgrywającego się na wyciągnięcie dłoni.

Dla mnie istotną informacją było to, że Salvation potrafi pokazać różnice między wkładkami, nie narzucając im swojego charakteru, ale raczej pomagając im zaprezentować pełnię swoich możliwości. Bo takie miałem wrażenie niezależnie od tego czy w ramieniu montowałem AT 33PTG (circa 415$ w Japonii), czy Londona Super Gold (3750 zł w Polsce), czy Koetsu Black Goldline (obecnie blisko 2 tys. $). Każda z tych wkładek zdawała się dawać z siebie wszystko, każda śpiewała naprawdę pięknie, acz każda nieco inaczej.
Oczywiście kwestia wydobycia 100% możliwości każdej wkładki to moje wrażenie, które nie musi pokrywać się z rzeczywistością – żeby to stwierdzić z pewnością, musiałbym przetestować te same wkładki także w innych gramofonach. Ale w audio nie liczą się tylko suche fakty – chcąc nie chcąc ulegamy też „wrażeniom”, a te dobre sprawiają, że dla nas „brzmi lepiej”. Ja uległem czarowi Salvation, podobnie jak wcześniej ramienia T3Pro. Nie są to urządzenia najłatwiejsze w obsłudze, nie wyglądają tak ładnie jak wiele w pełni komercyjnych produktów, ale oferują znakomity, wybitny wręcz dźwięk. Na taki poziom w „ładnym”, komercyjnym wydaniu musiałbym wydać zapewne kilka razy więcej. Pozostanę więc przy kompletnym gramofonie Vica, bo po pierwsze brzmi fantastycznie, a po drugie jest to w stanie zrobić już ze (stosunkowo) niedrogą wkładką Audio Techniki, a z wkładką dużo droższą jak Koetsu Black, a nawet Air Tight PC-3 zbliża się już do poziomu analogowej nirwany, przynajmniej mojej.
Zdaję sobie sprawę, że nie jest łatwo zdecydować się na zakup produktu z zagranicy, bez możliwości wcześniejszego odsłuchu, ale podobno bez ryzyka nie ma zysku. Myślę, że jeśli ktoś z Państwa zaryzykuje i zaufa Vicowi i jego produktom, nie będzie żałował.

BUDOWA

Salvation
Gramofon brytyjskiej firmy TransFi to napęd typu rim-drive, wyposażony w wolnostojący silnik na prąd stały. Na osi silnika osadzony jest krążek napędowy, który napędza talerz stykając się z nim bezpośrednio na jego zewnętrznym obwodzie. Podstawę gramofonu wykonano z czarnego kamienia i osadzono w niej trzy aluminiowe gniazda do wkręcenia mosiężnych kolców, które dodatkowo wyposażono w mosiężne podkładki, podklejone sarbotanowymi krążkami.
Od spodu znajdują się też 4 metalowe krążki wykorzystywane do podwieszenia (za pomocą magnesów) małego pudełeczka, w którym umieszczono włącznik napędu, oraz pokrętło precyzyjnej regulacji obrotów. Do tego pudełeczka wpina się kabel zasilania z zewnętrznego, solidnego zasilacza, oraz drugi, którym doprowadza się zasilanie do silnika.

Silnik to jednostka na prąd stały, umieszczona w solidnej, aluminiowej obudowie, która z kolei spoczywa na grubej, od dołu wytłumionej podkładką sorbotanową podstawie, która pełni także dodatkową funkcję. Obudowę silnika ustawia się we wgłębieniu jego podstawy tak, żeby jednocześnie dwa otwory w dolnej części obudowy silnika trafiły na dwa bolce w tejże podstawie (żeby silnik się nie przesuwał). We wspomnianym wgłębieniu znajduje się dźwignia, połączona z rączką na zewnątrz podstawy silnika. Gdy przestawiamy rączkę, dźwignia pochyla obudowę silnika tak, by krążek napędowy na osi silnika stykał się z talerzem, gdy chcemy odtwarzać płytę. To proste, mechaniczne rozwiązanie znakomicie sprawdza się w praktyce. Na obwodzie talerza znajdują się gumowe paski i krążek napędowy musi trafiać w środek najniższego z nich. By to zapewnić istnieje możliwość regulacji wysokości, na której ów krążek się znajduje – wystarczy poluzować jedną śrubkę i przesunąć cały silnik wywnątrz obudowy wyżej lub niżej, zgodnie z potrzebą.
Cała konstrukcja jest dobrze przemyślana – konstruktor zdecydował się na układ bez feedbacku, czyli nie ma układu sprawdzającego prędkość obrotową talerza i dostosowującej odpowiednio obroty silnika. To zabieg w pełni świadomy, bo przeprowadzone testy wykazały, że taki układ wpływa negatywnie na jakość dźwięku. Zastosowano silnik, który zapewnia wysoką krótkookresową stabilność obrotów – tzn. są one bardzo stabilne w krótkim okresie czasu, a ewentualne niewielkie wahnięcia występują w dłuższym okresie, tyle że takie wahnięcia nie są w praktyce słyszalne, w przeciwieństwie do tych krótkookresowych. Na obudowie silnika znajdują się kolejne gumowe pierścienie, których zadaniem jest tłumienie drgań silnika.

Gramofon wyposażony jest (w topowej wersji) w 9 kg aluminiowy talerz, lub w nieco lżejszy akrylowy (wówczas również plinta jest nieco cieńsza/lżejsza). W odwróconym łożysku znajdziemy ceramiczną kulkę, a panewkę wykonano ze specjalnego, bardzo twardego drewna (Lignum Vitae), którego dodatkową właściwością jest samosmarowanie.
Prędkość obrotową zmienia się wymieniając krążek napędowy, mocowany na osi silnika (do dyspozycji są krążki do prędkości 33 1/3, 45 oraz 78 obrotów), z tym, że zmiana krążka wymaga również korekty położenia całej obudowy silnika (tak, był krążek stykał się z talerzem na wysokości połowy dolnego, gumowego pierścienia).
Gramofon można dodatkowo wyposażyć w Reso-mat – matę stworzoną również przez konstruktora gramofonu. To kółko z cieniutkiej warstwy winylopodobnego materiału, na którym znajduje się 9 10-cio milimetrowych bolców (chyba z tego samego materiału) – 6 na obwodzie i trzy bliżej środka. Można jej używać bolcami do góry (tak używałem jej ja), lub skierowanymi w dół.

T3PRO Tomahawk
T3PRO to nazwa tangencjalnego ramienia pracującego na poduszce powietrznej. Ramiona tangencjalne to oczywiście żadna nowość – dawniej na rynku było ich wiele. Sama idea wzięła się z chęci naśladowania maszyny wycinającej rowki w płycie winylowej – jej głowica porusza się po linii prostej po promieniu płyty. Tak samo pracuje wkładka w ramieniu tangencjalnym, w przeciwieństwie do ramion pivotowych, gdzie wkładka porusza się po łuku. Obecną wersję tego ramienia wykonano z aluminium.
Składa się ono z płaskiej podstawy, w której znajdują się trzy podłużne otwory umożliwiające montaż tego ramienia na różnych napędach oraz dające możliwość przesuwania wzdłuż nich ramienia tak, by uzyskać właściwą długość prowadnicy. Po wspomnianej prowadnicy porusza się winda (określenie moje), na której zawieszony jest armwand z wkładką.
W wersji Terminator jest to rurka węglowa ze zintegrowanym headshellem, z okablowaniem miedzianym poprowadzonym do wyjściowych gniazd RCA, co wymaga użycia dodatkowego interkonektu. W testowanej tu wersji zwanej Tomahawk, armwand to płaski kawałek aluminium, do którego przykręca się wkładkę, z okablowaniem srebrnym zakończonym z jednej strony pinami do podłączenia wkładki, z drugiej wtykami RCA (Bullet Plug Eichmanna).
Armwand podwieszony jest na windzie za pomocą dwóch malutkich wkrętów, które służą także jako regulacja azymutu. Winda z kolei podwieszona jest na prowadnicy, wzdłuż której się porusza. W prowadnicy znajdują się maleńkie otworki – to przez nie wydostaje się powietrze tłoczone do ramienia przez pompkę, tworząc coś w rodzaju poduszki powietrznej, która ułatwia przesuwanie się windy po prowadnicy.
Pompkę akwarystyczną wraz z wężykami i zbiornikiem wyrównawczym w postaci 5l kanisterka można zakupić wraz z gramofonem, lub dokupić samemu. Ramię wyposażono we wszystkie niezbędne regulacje. O azymucie już wspominałem, jest także regulacja długości armwandu (igła powinna się znaleźć w takiej samej odległości od brzegu płyty jak środek szpindla, bo powinna wędrować po promieniu płyty równoległym do przedniej krawędzi plinty, zresztą prowadnicę ramienia także należy ustawić równolegle), oczywiście jest regulacja siły nacisku igły, a także VTA, którego regulacja jest możliwa nawet w trakcie odtwarzania. Do tego dochodzi jeszcze możliwość regulacji pochylenia prowadnicy ramienia, którą należy ją ustawić tak, by była równoległa także do powierzchni płyty.



Pobierz test w PDF



system-odniesienia