GRAMOFON

SME
MODEL 10A

WOJCIECH PACUŁA







Różne są drogi, którymi dochodzi się do audio, a w rezultacie do muzyki. SME, dzisiaj synonim analogu z najwyższej półki, to bowiem skrót od The Scale Model Equipment Company Limited. Założona w 1946 roku firma początkowo zajmowała się bowiem budowaniem miniaturowych modeli w skali. W latach 50. punkt ciężkości przesunął się w kierunku inżynierii precyzyjnej i usług świadczonych dla przemysłu lotniczego, medycznego, a także na potrzeby Formuły 1. Jak podaje strona firmowa, historię związaną z audio można liczyć od roku 1959, kiedy to założyciel SME, Alastair Robertson-Aikman (1924-2006), zaprojektował ramię gramofonowe dla swojego systemu. Bazujący na tym opracowaniu pierwszy komercyjny produkt, model 3009, pojawił się w sprzedaży we wrześniu tego samego roku. Początkowo składano (ręcznie) 25 sztuk tygodniowo. Ponieważ jednak jego produkcja, w wersjach Mk.1 i Mk.2, kontynuowana była aż do początków tego stulecia, sprzedano w sumie ponad milion egzemplarzy tego modelu! Dodajmy jeszcze, że w roku 1959 otwarto nową fabrykę w Steyning (Mill Road), a nazwę zmieniono na SME Limited. Po śmierci Alaistara (3 listopada 2006 roku) na czele firmy stanął jego syn Cameron, dzięki czemu SME wciąż, od momentu powstania jest zarządzana przez jedną rodzinę. W jej ofercie znajdują się w tej chwili tylko trzy gramofony, w tym jeden w dwóch wersjach: testowany SME 10, SME 20/2 oraz jego wersja 20/12, przeznaczona dla 12” ramion oraz flagowy model 30/2. Gramofony dostępne są jako decki lub kompletne gramofony z ramionami – wówczas do symbolu dodaje się liter ę ‘A’. SME wciąż oczywiście oferuje ramiona, cztery modele: M2, 300, IV oraz V.

Polskim dystrybutorem tych angielskich produktów jest katowicki RCM. To doświadczony importer urządzeń analogowych, w którego kręgu zainteresowań znajduje się także niemiecka firma Dr. Fleickert Analogue. A ta, obok używanego przeze mnie od dłuższego czasu, genialnego w swojej prostocie i precyzji przyrządu do ustawiania m.in. overhangu wkładki, oferuje od niedawna komputerowy (sic!) system ustawiania azymutu wkładki (realnego – chodzi nie o body, a o cewki) o nazwie Analogue Adjust+. Ostatnio pisał o nim Michael Fremer w „Stereophile’u” (October 2008, Vol.31, No.10, s.31-37). Piszę zaś o tym, dlatego, że widziałem to potężne narzędzie w działaniu. Dystrybutor dostarczył bowiem SME do mnie własnoręcznie, ustawił go, po czym zamontował moją wkładkę, z którą słyszałem wszystkie gramofony w moim systemie w ostatnich pięciu latach – Dynavector Ruby 23R. W trakcie testu zmieniłem ją oczywiście na inne, droższe wkładki, jednak to, jak się zachowywała pozwoliło mi na porównanie, przynajmniej na papierze, czytając moje poprzednie doświadczenia z gramofonami, z modelami innych producentów. Myślałem, że o winylu coś-niecoś wiem. Program Feickerta pokazał mi, że chyba nie ma nikogo, kto by wiedział wszystko.

Podstawowym celem Analogue Adjust+ jest znalezienie właściwego azymutu wkładki. Jak wspomniałem, nie chodzi o to, aby górna część body była równoległa do podłoża, choć to najbardziej popularne rozumienie tego parametru, a o to, aby właściwie ustawić body tak, aby ustawić azymut cewek. Jak wiadomo te rozmieszczone są w kształcie litery X, z ramionami rozstawionymi pod kątem prostym, cantileverem wychodzącym ze środka „iksa” i zamocowaną na nim igłą, która musi się znajdować dokładnie pod kątem 45º od każdego z dolnych ramion. Tyle teoria. W praktyce zarówno X jest zawsze przekrzywiony w którąś stronę, jak i rzadko który X ma ramiona dokładnie pod kątem prostym. Należy więc wkładkę ustawić w taki sposób, aby znaleźć kompromis między tymi dwoma zmiennymi. I właśnie do tego służy program Feickerta. Widziałem, jak to działa – do przedwzmacniacza gramofonowego podłącza się długi interkonekt RCA, a ten wpina się do karty dźwiękowej. Ta z kolei dostarcza sygnał do laptopa. Na gramofon zakłada się specjalną, testową płytę i zaczyna się zabawa – metodą prób i błędów dociera się do kompromisu. Myślę, że to rzecz dla doświadczonych ludzi i najlepiej zostawić to im. A efekty przejdą Państwa wyobrażenia, tak jak to było w moim przypadku. Różnica między kilkoma stopniami w azymucie przekładała się na pogłębienie basu, jego nasycenie, wygładzenie góry w kierunku jedwabistości itp. Zmiana była znacząco większa niż wymiana wkładki na lepszą. Niestety – wszystko kosztuje. Za prawidłowy azymut trzeba mianowicie zapłacić 500 zł. Jeśli jednak płacą Państwo kilka – kilkanaście tysięcy złotych za system analogowy, wówczas te 500 zł mogą być najlepiej wydanymi pieniędzmi. Gwarantuję!

ODSŁUCH

Nie daje się tego gramofonu zamknąć w formułkach wypracowanych przy okazji innych testów. Najłatwiej byłoby go scharakteryzować po wypiciu butelki dobrego wina, bo wtedy człowiek nie bardzo liczy się z wewnętrzną logiką wywodu, a idzie „po bandzie”, dobrze oddając emocjonalny składnik komunikatu. Ponieważ jednak testy, które prowadzę, są – przynajmniej w założeniu – poddane rygorom badań naukowych, z tego, jakże kuszącego, pomysłu musiałem zrezygnować. A to doprowadziło mnie do punktu wyjścia. SME 10A jest jednym z gramofonów, w których każdy element jest przemyślany, ma podstawy w fizyce, a co za tym idzie w mechanice i mikromechanice. Dzięki temu oferuje on dźwięk, w którym nie ma przypadkowości. Nie jest to mechaniczny, kliniczny, „sztywny” czy twardy przekaz, którymi to określeniami opisuje się urządzenia pozbawione emocjonalnej zawartości, może i dokładne, ale gdzieś rozmijające się z prawdą o nagraniu. Jest po prostu taki, w którym nie traci się czasu na gadżety, że tak powiem, świecidełka, a idzie się w głąb dalej niż można było przypuszczać, że się da. Co ciekawe, nie jest to ideał. Znam gramofony, także słuchane w moim systemie, które pewne elementy miały efektowniej – czasem lepiej – zaznaczane, szybciej przekonujące do sięgnięcia po portfel. W przypadku SME 10A jest tak, że nie od razu wiemy, czy to jest to, czego szukamy. Po jakimś czasie decyzja, a właściwie docenienie tego, co proponuje jest jednak ostateczna i nie wydaje mi się, żeby można jej było kiedykolwiek żałować. To po prostu pierwszy gramofon, który chętnie bym kupił dla siebie. Bez „za” i „przeciw”, a z czystym sumieniem, nie żałując ani grosza nań wydanego. Nawet, jeśli to nie jest szczyt możliwości (o czym potem).

Najważniejsza w jego brzmieniu jest dla mnie rozdzielczość. To element, który w przypadku gramofonów nie jest zbyt często podnoszony, ponieważ apriorycznie zakłada się, że w urządzeniach analogowych jest ona nieograniczona. To oczywiście prawda, tyle że odnosząca się wyłącznie do natury sygnału analogowego, a nie do produktów, nagrań itp. jako takich. A jednak dźwięk gramofonu, nawet niedrogiego, ma w sobie tak wielki ładunek „przyjazności”, że chcąc nie chcąc „wchodzimy” w to bez mrugnięcia okiem. I nawet jeśli nie zdecydujemy się na zakup, to potrafimy docenić to, co analogowe medium oferuje. Przy tym gramofonie jest inaczej. Jego rozdzielczość jest bowiem fenomenalna i pokazuje, że to, co wcześniej często brałem za górne granice możliwości medium, było tylko przybliżeniem, „omówieniem”, bez wnikania wprost w sam środek problemu. Przejawia się zarówno na płaszczyźnie barwy, sceny dźwiękowej, ale i dynamiki oraz emocjonalnej „tkanki” spinającej dźwięki w całość, którą dla wygody nazywamy muzyką. Tego typu granie słychać przy wszystkich płytach: starych i nowych, zniszczonych i nowiusieńkich, zwykłych, lekkich wersjach i „wypasach” 180 i 200 g. Za każdym razem najpierw manifestowane są elementy składające się na definicję poszczególnych dźwięków i dźwięku jako całości i dopiero za nimi pokazywana jest kondycja i wartość poszczególnych wydań.

Najciekawsze dla mnie było jednak to, jak SME ukazuje różnice między tłoczeniami 33 1/3 oraz 45 rpm. Na tańszych gramofonach, jak chociażby na testowanym niedawno przeze mnie dla „Audio” modelu Classic Wood firmy Acoustic Solid, wyższość „szybkich” wydań jest wyraźna i są one wyraźnie preferowane. Teraz widzę jednak, że czegoś w tamtych wyborach brakowało, jakby wiadomo było, że jest lepiej, można było wskazać na rzeczy to konstytuujące, a jednak brakowało czegoś, co pozwalałoby przejść z tego poziomu krok wyżej. A tam właśnie jest SME 10A. Płyty 45 rpm, jak lubiana przeze mnie, a przez to często słuchana Midnight Sugar Yamamoto, Tsuyoshi Trio (Three Blind Mice/Cisco Records, tbm-23-45, 45 rpm, 0080/1000, 2 x 180 g LP; recenzja TUTAJ), Miles Davis And The Modern Jazz Giants (Prestige/Analogue Productions, 7150, 45 rpm, 0706/1000, 2 x 180 g LP) czy Jazz Giants Benny’ego Cartera (Stereo Records/Analogue Productions, S7028, 45 rpm, 0404/1000, 2 x 180 g LP) brzmią oczywiście rewelacyjnie. Po chwili, kiedy pierwsze wrażenie przeminie, okazuje się jednak, że jest świetnie nie dlatego, że wszystko jest czystsze, lepiej definiowane, że bas niżej schodzi, a góra jest zupełnie pozbawiona zniekształceń tańszych gramofonów, ale dlatego, że gra zaczyna się toczyć o MUZYKĘ. Wcześniej można walczyć o „czterdziestki piątki”, ale tak, jak się walczy o kolejne, lepsze urządzenie w systemie – po prostu z nimi dźwięk jest lepszy. Przejście na testowany gramofon pokazuje jednak, że to walka o lepsze zrozumienie muzyki, że technika przestaje się liczyć, bo zaczynają grać emocje.

Tak jak wspomniałem na początku, znakomicie definiowane są instrumenty, a dodajmy, że także przestrzeń, niezależnie od jakości płyty. Bo chociaż płyty 45 rpm na ‘10’ definiują „koło podbiegunowe” tego, co możliwe jest dzisiaj w technice audio, to jednak gramofon nie zamyka przed nami tego, co jest „poniżej”. Kiedy nasyciłem się przywołanymi płytami powróciłem do klasycznych tłoczeń, bo tych jest przecież najwięcej. I znowu to samo – definicja, pełnia, rozdzielczość, nasycenie. Zarówno w bardzo starej i zjechanej na maxa płycie Jimiego Hendrixa The Cry Of Love (Reprise Records, MS 2034, LP), jak i na właśnie otrzymanym do recenzji, przepięknym albumie Messiah Handela (Dunendin Consort & Players, LINN Records, CKH 312, 3 x 180 g LP) gramofon wnikał w przekaz, nie zatrzymując się na warstwie „pomiędzy”. Wady nośnika, tłoczenia, wiek itp. są jasne – jak ma trzeszczeć, to trzeszczy, jak bas jest lekki, jak z pochodzącej z roku 1978 debiutanckiej płyty Dire Straits (Dire Straits, Vertigo, 6360 162, LP), to jest lekki. A jednak to nie na tym się skupiamy, nie do tego jesteśmy przykuci. A będąc przy Mesjaszu trzeba powiedzieć, że głosy są przez ten gramofon podawane wybitnie. Podobnie jak wcześniej saksofon Cartera – to pełne, trójwymiarowe, plastyczne elementy sceny dźwiękowej, z głębią, fakturą, widocznymi ruchami względem mikrofonu itp. To jest chyba zakres, który – choć to nieco ułomne stwierdzenie – jest w SME 10A pokazywany w szczególnie dopieszczony sposób. Przekłada się to na definicję sceny dźwiękowej. Jest ona tutaj bardzo głęboka, świetnie ułożona, bez przesuwania planów. Nie jest jednak tak szeroka, jak w niektórych innych gramofonach czy też np. w odtwarzaczu CD Lektor Grand Ancient Audio. Nie jestem pewien, która prezentacja jest prawdziwsza, a tylko opisuję to, co słyszałem.

Bo w pierwszej chwili po włączeniu gramofonu wydaje się, że góra i dół są nieco słabsze niż przy innych gramofonach. Jestem pewien, że Super Seven La Roccia TMD Transrotora gra masywniejszym basem o większej energii, a także dźwięczniejszymi blachami. I to jest rzecz, którą trzeba rozważyć indywidualnie. Dla mnie sposób prezentacji SME jest bardziej naturalny, a jednak jednocześnie nie tak efektowny. Pod tym względem Transrotor może się bardziej podobać. Nawet u mnie przy części płyt, które słucham nie do końca „wygrany”, nie do końca drapieżny bas pozostawił lekki niedosyt. Potwierdziło to też kilku znajomych i przyjaciół, którzy wpadli zobaczyć to „cudo”. Odpalone zaraz na początku spotkań płyty Kraftwerku Tour De France (EMI, 591 708 1, 2 x 180 g LP) i Violator Depeche Mode (Mute, STUMM64, 2 x 180 LP; recenzja TUTAJ) pokazały, że niemiecki konkurent gra pełniejszym, bardziej nasyconym basem. Zakres ten w SME jest z kolei lepiej definiowany i kontrolowany. Lepsze jest też jego różnicowanie, bo – nie sięgając nawet do jazzu – przejście na solową płytę Dave’a Gahana Hourglass (Mute, STUMM288, 2 x 180 g LP) otworzyło nowe okno w głębokości i potędze gitary basowej i stopy perkusji. I chociaż obydwie płyty wytłoczono z cyfrowych taśm-matek, to jednak wyraźnie w ich przypadku czas działa na niekorzyść starszych nagrań, a Hourglass pokazuje, że współczesna technika nagraniowa potrafi naprawdę sporo. A przy tym bas tego gramofonu schodzi bardzo nisko, niżej niż w większości znanych mi gramofonów, może poza słyszanymi na wystawach i pokazach (przez co porównanie to jest tylko częściowo wiarygodne) modelami firm Continuum oraz Spiral Groove. Nie słychać tego tak od razu, ponieważ zakres ten jest znakomicie kontrolowany i „trzymany” na wodzy jak w dobrych źródłach cyfrowych. A jednak… Jak mówię – trzeba się z tym zmierzyć indywidualnie. Tu zwyczajnie działa fizyka, a ta bierze stronę cięższych talerzy. I dopiero modele 20 i 30 SME idą dalej niż jakakolwiek konkurencja – lekka, ciężka czy półciężka. Ale to historia na inny opis.

Góra w gramofonie tego brytyjskiego producenta też nie jest jednoznacznie mocna. Blach jest tyle, ile trzeba, jednak chyba można połączyć piękną barwę i nasycenie SME 10A z uderzeniem (chodzi o atak i dźwięczność). Ale za to trzeba będzie zapłacić sporo więcej. Dlaczego bowiem od razu nie kupiłem testowanego egzemplarza? Ano, sprawa jest prosta: wyżej są jeszcze dwa modele, które najpierw muszę posłuchać – SME 20 (oraz odmiana 20/12) i SME 30. I ciekawa sprawa – chcę posłuchać ich nie dlatego, że wiem, że Model 10A jest gorszy, tylko dlatego, że one „muszą” być lepsze. Wiem to, czuję, słyszałem na wystawach, widziałem je itp. Testowany gramofon otwiera bowiem możliwości, o których wcześniej nie pomyśleliśmy. I robi to z kulturą, jakby znał swoją wartość. W pierwszym momencie trudno sobie wyobrazić, że fortepian z płyty Yamamoto może być jeszcze lepszy – przecież dynamika wydaje się nieograniczona, a obecność instrumentu w jego „wadze” i „kształcie” jest lepsza od czegokolwiek – czy to CD, SACD czy LP – co u siebie słyszałem. A jednak odtworzenie tego rodzaju płyty na SME pokazuje, że są jeszcze tereny do odkrycia, że są rzeczy do usłyszenia, teraz tylko przeczuwalne. I z tym przesłaniem chciałbym Państwa zostawić. Niewykluczone, że po wysłuchaniu droższych propozycji tej firmy wrócę do „dziesiątki” i będę liczył pieniądze. Gramofon ten jednak uczy tak wiele, inspiruje do tylu nowych myśli i uczuć, że chcemy objąć wszystko co jest dostępne. To nie jest gramofon idealny, bo takich nie ma, a i są lepsze w ofercie samego SME. Zrozumiem tych, którzy będą woleli kupić wspomnianego Transrotora dla jego autorytetu i „równego” brzmienia. To samo z tymi, którzy upomną się o LP12 (nawet w wersji Majik) Linna i jego nasyconą średnicą i niezwykłym „drivem”. Pełny szacunek zarówno przed Państwa wyborami, jak i przed konstruktorami konkurencji. A jednak wiem, że SME to jest coś, nad czym, kiedy wreszcie dojrzeję do decyzji o wejściu w analog na stałe, będę musiał się pochylić ponownie.

BUDOWA

SME 10A to gramofon z odsprzęgnietym subchassis o „lekkiej” konstrukcji (bez zasilacza waży 15 kg). W tego typu produktach wygaszanie drgań opiera się nie na dużej masie talerza i chassis, a na elastycznym zawieszeniu subchassis wraz z ramieniem i talerzem. Na pierwszy rzut oka budowa modelu 10A jest prosta. Idąc od spodu mamy trzy, polimerowe nóżki, którymi poziomujemy urządzenie, na których posadowiono okrągłe chassis (bazę) z czernionego aluminium. Na niej przykręcono trzy, chromowane pilary, w których ukryto polimer podobny do tego, z którego wykonano nóżki. To na nim wspiera się subchassis. Zwykle w tym miejscu stosuje się sprężyny, jednak SME twierdzi, że nie pozwala to efektywnie wygasić drgań. Subchassis ma kształt litery ‘T’ złożonej z dwóch prostych elementów, także z aluminium. Na jednym ulokowano główne łożysko dla talerza, zaś na drugim, podpartym w dwóch miejscach, ramię. Talerz złożony jest z dwóch, aluminiowych warstw, z dolnym subtalerzem skręconym z głównym. Moment obrotowy przenoszony jest na mniejszy talerz. Na górze umieszczono specjalny materiał o nazwie Isodamp (A Polyvinyl Chloride-Based Elastomer), obrabiany diamentem tak, aby przypominał rowki płyty. Ma on właściwości zbliżające strukturę drgań do tych, które występują w winylu, a jest przy tym znacząco twardszy. Oś łożyska o średnicy 19 mm wykonana jest z chromowanej, wysokojakościowej stali maszynowej. Panew posiada spiralny kanał umożliwiający w trakcie obrotów talerza rozprowadzanie oleju na całej powierzchni łożyska, co znacząco poprawia smarowanie i wpływa na obniżenie wibracji. Podstawa osi jest zakończona stalową kulką opartą na płycie oporowej wykonanej z brązu. Płytę od góry zakręca się ciężkim krążkiem. Ramię to wersja Modelu 309 serii 300 (9”, overhang 17,8 mm), przystosowanego specjalnie do tego modelu. Ponieważ wiadomo, z jakim deckiem ramię pracuje, uproszczono jego bazę, poprawiając sztywność mocowania. Rurkę ze stopu magnezu wykonano z jednego elementu. Na jej końcu montuje się wymienną główkę. Kabelki biegnące od gniazda mocującego do wkładki wykonano z miedzi LCOFC (z długimi kryształami). To średnio-ciężkie ramię o efektywnej masie 9,5 g. Silnik zamontowano na bazie, zaś moment obrotowy przenoszony jest na talerz za pomocą płaskiego, gumowego paska. Zasilaniem silnika zajmuje się zewnętrzny generator napięcia wzorcowego z 8-bitowym mikroprocesorem kontrolującym, gdzie mamy guziki zmieniające prędkość obrotową oraz start i stop. Całość wygląda genialnie w swojej prostocie i wręcz epatuje fantastycznym, niemal maniakalnym w przywiązaniu do każdego szczegółu, wykonaniem. Dodajmy jeszcze, że wkładka chroniona jest super-prostą, ale i super-efektywną osłoną w postaci wygiętego, chromowanego elementu.



SME
MODEL 10A

Cena: 22 500 zł

Dystrybucja: RCM

Kontakt:

RCM
ul. Matejki 4
40-077 Katowice

Tel.: 032 / 206-40-16
Tel.: 032 / 201-40-96
Fax: 032 / 253-71-88

e-mail: rcm@rcm.com.pl


Strona producenta: SME Limited





PŁYTY PROSTO Z JAPONII

CDJapan



POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ



© Copyright HIGH Fidelity 2008, Created by B