pl | en

Krakowskie Towarzystwo Soniczne

Spotkanie #92


RAVEEN BAWA I VIVALDI
(Data Conversion Systems)
Dwaj panowie w Krakowie


Jak brzmi cyfrowe źródło dźwięku kosztujące blisko 500 000 zł? Jak na szczycie jakościowym zachowują się płyty CD, a jak pliki? I co z tego wynika? Żeby na te, i inne, pytania odpowiedzieć, do Krakowa przyjechał pan Raveen Bawa, szef sprzedaży firmy dCS, przywożąc ze sobą Vivaldiego.

www.dcsltd.co.uk


Capella Cracoviensis,
czyli „dźwięk absolutny”

apella Cracoviensis to jeden z bardziej dla krakowskiej kultury zasłużonych zespołów. Założony został w 1970 roku, a więc na trzy lata przed moim urodzeniem, przez Stanisława Gałońskiego, który był jej dyrygentem i kierownikiem muzycznym aż do 2008 roku. Choć przez wiele lat odnosił sukcesy, pod koniec zagubił jej tożsamość i rozpoczął mozolne schodzenie do piekieł bylejakości.
Doskonale pamiętam kontrowersje, pikiety, petycje i przejawy obywatelskiego nieposłuszeństwa, kiedy 1 listopada 2008 roku dyrekcję tej instytucji objął Jan Tomasz Adamus. Ówczesną sytuację dobrze oddaje tytuł , założonej wówczas na Facebooku strony „Ratujmy Capellę Cracoviensis”, której celem było doprowadzenie do odwołania nowego dyrektora. Do dzisiaj polubiły ją 273 osoby. Każdy bot ma dziesięć razy tyle zwolenników. Żeby pojąć skalę tej zmiany proszę rzucić okiem chociażby na artykuł Dyrektor Jan Tomasz Adamus stanął przed radnymi z „Dziennika Polskiego”, który ukazał się trzy lata (!) po jego powołaniu na to stanowisko (czytaj TUTAJ).
Problemy, jakie się wówczas wykrystalizowały były dwa: zmiana repertuaru i przekształcenie orkiestry w zespół muzyki dawnej, grający na instrumentach historycznych oraz zmniejszenie liczebności z 76 do 46 osób. Ależ było krzyku, złości, wyrzutów! Największym problemem okazało się to, że nowy dyrektor wprowadził zasadę, dla wielu ludzi z CC odkrywczą, że będzie przeprowadzał okresowe przesłuchania, poczynając od wstępnego, w wyniku którego ustali liczebność i skład orkiestry. Najbardziej dotknięci poczuli się muzycy będący jednocześnie wykładowcami w Krakowskiej Akademii Muzycznej – przecież profesorów się nie przesłuchuje, na Boga!


Niemal dokładnie pięć lat po „intronizacji” Jana Adamusa zespół jest zupełnie gdzie indziej, można powiedzieć – w innej galaktyce. O zaskoczeniu Johna Zureka, naszego gościa z „Positive-Feedback Online” miałem napisać w poprzednim sprawozdaniu ze spotkania Krakowskiego Towarzystwa Sonicznego (czytaj TUTAJ), jednak nie było okazji. John, teraz już nasz przyjaciel, poruszony był zarówno tym, że orkiestra grała na instrumentach z epoki, jak również wykonaniem oraz jego decorum. Byliśmy na tym koncercie obydwaj i obydwaj byliśmy pod jego dużym wrażeniem.
1 listopada CC dała koncert w kościele św. Katarzyny – od ponad 20 lat w tym dniu wykonuje Requiem Mozarta. Tym razem koncert był szczególny, bo za pulpitem dyrygenta stanął Vincent Dumestre, francuski lutnista i założyciel zespołu muzyki dawnej Le Poème Harmonique. Było to kolejna odsłona planu, jaki dla CC ma jej kierownik artystyczny: kapela ma jak najwięcej występować z wysokiej klasy dyrygentami, uczestniczyć w projektach artystycznych wysokiej klasy zespołów i w ten sposób budować biegłość techniczną, a nade wszystko swoją tożsamość. Jednym z ważniejszych kroków do jego realizacji jest, właśnie wydana przez wytwórnię Alpha, płyta Te Deum z utworami Charpentiera i Lully’ego, na której muzycy CC towarzyszą wspomnianym Le Poème Harmonique i Vincentowi Dumestre’owi (Alpha 952).
Staram się śledzić najważniejsze występy Capelli, dlatego w ostatnią niedzielę usiedliśmy z żoną w świetnym, czwartym rzędzie w Galerii Sztuki Polskiej XIX wieku w Sukiennicach. Wokół nas - może nie europejskiego formatu, ale dla nas, Polaków ważne malowidła - Hołd Pruski oraz Rejtan Jana Matejki, a przed nami, tuż za zespołem, Pochodnie Nerona Henryka Siemiradzkiego. Otoczeni malarstwem, kilka metrów od wykonawców, którzy dali naprawdę dobry, bardzo solidny występ. Jednym z ojców sukcesu był dyrygent – Alessandro Moccia, jednak słychać było olbrzymią pracę, jaką w swoje granie włożyli muzycy. Zagrany przez nich Bach i jego Die Kunst der Fuge zebrał owacje, a zespół zmuszony był bisować i trudno mu było się z nami pożegnać.

Data Conversion Systems,
czyli co?

W czasie koncertu siedziałem po prawej stronie, na wysokości altówek, widocznych pomiędzy dwoma wiolonczelami i kontrabasem. Ustawione po drugiej stronie osi, wyznaczonej przez dwa klawesyny, skrzypce były najgłośniejszymi instrumentami. Jednak to właśnie altówki, z podbudową większych instrumentów zrobiły na mnie największe wrażenie. Słuchając ich doskonaliłem swoją pewność co do tego, co w odtwarzanej muzyce jest najważniejsze i czego większość konstruktorów wciąż nie zrozumiała: aksamitna głębia. Zwykle sprzęt high-endowy rozumiany jest jako ten, który jest rozdzielczy, dobrze różnicuje, jest detaliczny i selektywny. I jeszcze, czasem, dynamiczny. W istocie, to ważne elementy, podstawowe. Ale same w sobie bezużyteczne, często wręcz szkodliwe. Istotne jest to, co budują, a na szczycie tej budowli powinna być aksamitna głębia z której wypływa muzyka.
Do tego miejsca dochodzi się latami, przy czym nie wszyscy się w nim znajdą. Część firm utknie w przepychankach z tym, czy innym aspektem dźwięku, część zamknie działalność, inne wreszcie zmienią kierunek, w którym podążają. Kilka dojdzie jednak do miejsca, w którym zaczynają się dziać cuda związane z odtwarzaniem muzyki.
Dojść do tego miejsca można z dwóch kierunków. Pierwszy, nazwijmy go: „empiryczny”, wiedzie od odsłuchów i doświadczeń związanych z organoleptyką: jeśli coś gra lepiej, to jest lepsze. Wymaga długiego czasu, wiedzy i pasji, dobrego ucha, grona doradców i szczęścia. Jego zaletą jest to, że może to robić każdy i nie są do tego potrzebne duże nakłady finansowe. Drugi, powiedzmy o nim: „techniczny”, wiedzie od pomiarów i koncepcji technicznej do odsłuchów. Jeśli coś mierzy lepiej, to jest lepsze. Tutaj kluczami są nakłady finansowe i zaplecze badawcze. Przykładem pierwszego podejścia jest krakowskie Ancient Audio, drugiego, mająca swoją siedzibę w Cambridge, Data Conversion Systems, w skrócie dCS. Obydwa te światy spotkały się domu Janusza, na 92. spotkaniu Krakowskiego Towarzystwa Sonicznego.

Miało ono wyjątkowy charakter, bo znowu gościliśmy ważnego człowieka, z ważnej firmy, w dodatku kogoś, kto przyleciał do Polski specjalnie na spotkanie z nami. Raveen Bawa, bo o nim mowa, jest szefem sprzedaży dCS-a. Jego historia jest niezwykle ciekawa. Jak sam mówi, zanim dołączył do dCS-a uczył się, a potem przez parę lat pracował jako szef kuchni, specjalizując się w kuchniach greckiej, włoskiej i indyjskiej. Dopiero po tym doświadczeniu postanowił zmienić bieg swojej kariery i zdecydował się na elektronikę. Po kilku latach spędzonych w największych firmach produkujących półprzewodniki podjął pracę w dziale technicznym dCS-a. 6 lat spędził w dziale produkcyjnym budując i testując wszystkie produkty tej firmy. Dopiero po tym doświadczeniu zaproponowano mu pracę w dziale sprzedaży. Początkowo wcale się w nim nie widział, jednak jego szefowie chyba dostrzegli w nim coś więcej niż tylko zdolnego elektronika. To coś, czego nie dało się nie zauważyć i podczas naszego spotkania – niezwykłej umiejętności nawiązywania kontaktu z innymi ludźmi. Temu miłemu, nienarzucającemu się człowiekowi o szczerym uśmiechu nie sposób się oprzeć… Rozpoznając tę jego zdolność po jakimś czasie ludzie z dCS-a zaproponowali mu posadę dyrektora działu sprzedaży i eksportu.

Raveen, nowy członek KTS-u, odpowiedzialny był i jest również za kontakty z zaprzyjaźnionymi producentami muzycznymi, konsultującymi nowe produkty z dCS-em. Strategia rozwojowa tej firmy polega bowiem na połączeniu doświadczenia technicznego, które mają „w domu”, z odsłuchami, których główny ciężar leży po stronie zewnętrznych odbiorców, zarówno w świecie użytkowników profesjonalnych, jak i audio domowego.
Początki nie wskazywały jednak na to, że kiedykolwiek przez ich produkty przepłynie sygnał audio. Startując z działalnością, skupili się na doradztwie w sprawach softwarowych – założycielami byli inżynierzy, programiści komputerowi. I pewnie by tak zostało, gdyby nie wygrany na początku lat 90. konkurs na zaprojektowanie układów radarowych, pozwalających rozpoznawać „wroga”, ogłoszony przez Ministerstwo Obrony Wielkie Brytanii. Projekt z został wdrożony do produkcji i do dziś produkty dCS-a latają w samolotach RAF-u.
Częścią modułu przygotowywanego przez tę firmę był ultra-precyzyjny przetwornik cyfrowo-analogowy. Firma wymyśliła swój własny układ, który ze względu na sposób działania nazwano Ring DAC. To 5-bitowy układ, pracujący z częstotliwością próbkowania 2,822 MHz lub 3,07 MHz, zbudowany w sposób dyskretny, z bankiem rezystorów przełączanych przez półprzewodniki. Układ ten był na tyle innowacyjny i miał na tyle niskie zniekształcenia, że firma musiała zbudować dla siebie urządzenia pomiarowe – te dostępne na rynku miały zniekształcenia wyższe niż to, co miały w dCS-ie mierzyć!
Po zakończeniu kontraktu firma z Cambridge została z inżynierami, zapleczem badawczym oraz kilkoma interesującymi pomysłami. Z pieniędzmi, ale bez zajęcia. Od słowa do słowa i wkrótce zaprezentowano światu pierwszy przetwornik analogowo-cyfrowy i cyfrowo-analogowy, przeznaczony do studiów nagraniowych. W przeciągu dwóch lat był on obecny w znaczącej większości dużych studiów nagraniowych na całym świecie, z Sony, Universal, Decca i Deutsche Grammophon na czele.


Raveen podkreślał zaskoczenie, jakim był dla nich widok ich raczej brzydkiego, utylitarnego produktu na półkach wypasionych systemów japońskich audiofilów. Zobaczyli je w 1995 roku przy okazji odebrania prestiżowej nagrody dla swojego studyjnego DAC-a, modelu 950. Wystarczyło poprawić kosmetykę, zmienić interfejs, przystosować urządzenie do pracy w systemie domowym (bezpieczeństwo, atesty, pozwolenia) i tak powstał pierwszy audiofilski przetwornik dCS-a Elgar (24/96), zaprezentowany w czerwcu 1996 roku na wystawie „Stereophile’a”. Drugim był upsampler Purcel. Idea upsamplowania sygnału była wówczas niemal kompletnie nieznana. Pomimo że założyciel firmy, Mike Story, już na początku lat 90., na konwencji Audio Engineering Society zaprezentował pracę wykazującą, że da się wskazać na zalety płynące z przetwarzania sygnału o wysokiej częstotliwości próbkowania (pisał o tym Robert Harley, naczelny „The Absolute Sound”, czytaj TUTAJ). Tak narodziła się legenda dCS-a.

Po prostu: Vivaldi

System, z jakim do Krakowa przyjechali Raveen oraz Jarek Orszański, polski dystrybutor tej firmy, jest szczytowym jej osiągnięciem. Zaprezentowany po raz pierwszy w zeszłym roku na wystawie w Hong Kongu miał się sprzedawać w ilości dwóch, może trzech kompletów na miesiąc, co przy jego cenie (w USA to 108 000 USD) było bardzo optymistycznym założeniem. Po pierwszym dniu imprezy miejscowy przedstawiciel zamówił 30 kompletów, czym niemal sparaliżował pracę angielskiej firmy. To bowiem nieduże, liczące zaledwie 17 pracowników przedsięwzięcie, zlecające przygotowanie obudów, obsadzanie płytek i inne, wymagające parku maszynowego rzeczy na zewnątrz. Przygotowują je najlepsi producenci, specjaliści w danej dziedzinie, normalnie wykonujący zlecenia dla wielkich firm. Wpasowanie się w ich grafik jest bardzo trudne, a taka zmiana niemal niewykonalna. Zajęło to chwilę, zanim sprawę udało się wyprostować i obecnie po świecie rozjeżdża się w ciągu miesiąca ponad 20 kompletów systemu Vivaldi, nie licząc pojedynczych jego składników.
Nie bez powodu mówię o „systemie” – pełny Vivaldi to cztery elementy: Vivaldi Transport, Vivaldi DAC, Vivaldi Upsampler i Vivaldi Master Clock. Transport odtwarza płyty SACD i CD, do upsamplera można doprowadzić pliki z NAS-a (pełni więc także rolę odtwarzacza plików), a do zegara sygnał USB z komputera. Żeby to sensownie działało, potrzebny jest odpowiednia podstawa, zasilanie i okablowanie. W Krakowie stanął na stoliku Artesania Audio Exoteryc, zaś zasilaniem zajął się kondycjoner Synergistic Research PowerCell 10 SE MK III z kablami Anaconda oraz Element C.T.S. Digital Power. Kable cyfrowe pochodziły od Transparent Audio oraz ZenSati.

Opis systemu

dCS
Vivaldi DAC: 111 920 zł
Vivaldi CD/SACD Transport: 137 510 zł
Vivaldi Upsampler: 70 350 zł
Vivaldi Masterclock: 54 360 zł

Kable łączące poszczególne komponenty dCS
ZenSati #3 digital AES/EBU IC 1 m (5 sztuk): 5 x 5 248 zł
Do połączenia zegara było użytych 5 kabli BNC firmy Transparent Audio

Kondycjoner
PowerCell 10 SE MK III: 33 660 zł

Kable zasilające
Anaconda 1,8m (do DAC-a): 13 940 zł
Anaconda 1,8m (do transportu): 13 940 zł

Element C.T.S. Digital Power 1,5 m (do upsamplera): 15 680 zł

Element C.T.S. Digital Power 1,5 m (do zegara): 15 680 zł

Stolik
Artesania Audio EXOTERYC, 3-półkowy EXOTERYC 3 level rack: 22 210 zł
Platforma Synergistic Research pod transport Vivaldi Tranquility Base: 10 870 zł

I tylko dźwięk

Kiedy umawialiśmy się na odsłuch systemu dCS-a wiedziałem, z czym będę miał do czynienia. Ale dopiero kiedy zobaczyłem, dotknąłem, posłuchałem, przytłoczyła mnie ilość możliwości, jakie ze sobą niesie. Trudno było więc właściwie wyznaczyć priorytety, najważniejsze własności, które chcieliśmy zbadać – które ja chciałbym zbadać. W podjęciu decyzji pomógł wykład, prelekcja, przygotowana przez Raveena, który krok po kroku najpierw opowiedział historię firmy, potem powiedział o tym, jak zmieniały się platformy cyfrowe, na których jej urządzenia były budowane i wreszcie możliwości i podejście do nich, jakie mają ludzie w dCS-ie.
Jak się wydaje, wciąż najważniejszy jest dla nich fizyczny nośnik. Rozmawialiśmy o tym z naszym gościem, przy każdym porównaniu się go o to pytaliśmy i nieodmiennie powtarzał to samo: dla niego płyta CD wciąż jest cyfrowym medium numer jeden. Wie, że jej dni są policzone, że właśnie zbiera się orkiestra mająca odegrać jej Requiem, ale ta wciąż nie jest nastrojona i ciągle nie jest na tyle zgrana, żeby zacząć. Najważniejsze było więc dla nas odsłuchanie płyt CD z kolekcji Janusza. Co ciekawe, nie słuchaliśmy płyt SACD, choć system dCS-a to przecież umożliwia. Okazało się, że gospodarz spotkania nie ma ani jednego krążka hybrydowego. A to dlatego, że jest konsekwentny – wykonaliśmy wiele prób, które jednoznacznie pokazały wyższość klasycznej płyty CD nad tą samą edycją, ale jako SACD/CD.

Drugą, istotną sprawą był sposób upsamplingu. Poświęciliśmy na to sporo czasu, przełączając między DXD (24 bity, 352,8 kHz) i DSD (1 bit, 2,8224 MHz). Raveen mówił, że świat użytkowników dCS-a, nie tylko systemu Vivaldi, ale wszystkich, które potrafią upsamplować sygnał do DSD, dzieli się na dwa obozy: zwolenników PCM i DSD. I nie da się ich ze sobą pogodzić, ponieważ stoją za tym najczęściej powody emocjonalne. Bazujące na doświadczeniu, ale jednak mające więcej wspólnego z wiarą niż obiektywnymi faktami.
Nie rozstrzygając z góry, która strona ma rację, przesłuchaliśmy kilka płyt, zarówno wiedząc, z jakim upsamplingiem mamy do czynienia, jak i w „ciemno”.
Wynik był jednoznaczny i dość zaskakujący. Pierwszym wnioskiem było, że jednak trzeba upsamplować. Co skłoniło Jarka Waszczyszyna, było nie było, z wykształcenia specjalistę od sygnałów cyfrowych, a z doświadczenia producenta topowych odtwarzaczy CD i odtwarzacza plików SDMusA do dyskusji na temat sensu upsamplowania sygnału w przetwornikach, w których i tak sygnał jest oversamplowany. Co, z punktu widzenia matematyki, jest dokładnie tym samym procesem. Wielokrotne próby, jakie wykonał w odtwarzaczach Lektor wykazały, że dołożenie w torze dodatkowego filtra wiąże się z niekorzystnymi zmianami w dźwięku. Ja również, jeśli tylko mam taką możliwość, wyłączam w testowanych źródłach cyfrowych upsampling. Z dCS-em było zupełnie inaczej. Tu poprawiał „obecność” dźwięku, rozdzielczość i spójność, bez zmiany barwy.

Drugie pytanie, tj. DXD, czy DSD, też doczekało się zgodnej, jednoznacznej odpowiedzi: DXD. Nasze spostrzeżenia potwierdził Raveen, mówiąc, że u siebie w domu też upsampluje wszystko do DXD. I choć był jeden wyjątek, płyta Brendy Lee, to jednak wszystkie inne lepiej brzmiały bez zamiany z PCM na DSD. Z tym ostatnim dźwięk robił się cieplejszy, okrąglejszy, może nawet płynniejszy, ale zarazem mniej wiarygodny, bardziej „robiony” w kierunku aksamitnego, emeryckiego grania. Znikała część informacji, szczególnie na górze pasma. Być może z innymi urządzeniami właśnie ten kierunek będzie lepszy, ponieważ zniknie drażniąca chropawość cyfrowego dźwięku, zbliżając dźwięk do charakteru, jaki zwykle otrzymujemy z płytą winylową (chodzi o ogólny charakter, nie o tzw. „dźwięk analogowy”).
Z Vivaldim taka „podpórka” nie była potrzebna. Bo to najbardziej „analogowo” brzmiące urządzenie cyfrowe, jakie słyszeliśmy. Przepraszam za to „analogowe”, ale to, co usłyszeliśmy u Janusza najbardziej ze wszystkich naszych doświadczeń przypominało sposób budowania i organizacji dźwięku, z jakim kiedyś mieliśmy do czynienia na spotkaniu u Ryśka, podczas grania taśm-matek z analogowego magnetofonu Studera (czytaj TUTAJ). Chodziło przede wszystkim o niebywały sposób pokazywania instrumentów w ich akustycznym otoczeniu. Ogromna przestrzeń i wyraźne, plastyczne źródła pozorne; a zaraz potem bezpośrednie, niskie zejście basu; niesamowite!


Co więcej – to był najlepszy dźwięk, jaki kiedykolwiek słyszeliśmy. Tak, duże słowa, ale nie ma innych na określenie przeżycia, z jakim mieliśmy do czynienia. Zakładając, bez słuchania, że cena dCS-a i jego „otoczenia” sama z siebie coś takiego gwarantuje, to przeciwko takiemu stwierdzeniu świadczyłyby niewielkie kolumny i wzmacniacz małej mocy (odpowiednio: Sonus faber Electa Amator I i Ancient Audio Silver Grand Mono). Raveen, kiedy posłuchał kilku płyt, chodził jednak koło Sonusów mrucząc coś pod nosem. Przysiągłbym, że coś w rodzaju: „k…a, to niemożliwe”, gdybym nie wiedział, że to niezwykle kulturalny człowiek. Ale wewnętrzny przekaz musiał być właśnie taki, bo sam powiedział, że czegoś takiego jeszcze nie doświadczył. I kręcił głową w dokładnie taki sam sposób, w tym samym tempie, co chodzący miesiąc wcześniej, koło tych samych kolumn John Zurek, redaktor „Positive-Feedback Online” (czytaj TUTAJ). A do tego dźwięk wzmacniaczy Ancient Audio – jeszcze nigdy, nigdy nie zagrały w ten sposób. Nie było żadnej rozmowy o zazwyczaj przywoływanych i ocenianych aspektach dźwięku, rozmawialiśmy o tym, czy dany kościół był większy, czy mniejszy, czy wokalistka stała bliżej, czy dalej.

A nie słyszałem ich wcześniej w taki sposób, bo Lektor Grand SE, dotychczas najlepszy odtwarzacz cyfrowy, jaki znałem, zagrał gorzej niż Vivaldi. Idąc dalej tropem ceny można by powiedzieć, że to zrozumiałe, bo różnica na koncie bankowym po zakupie jednego czy drugiego to przepaść. Tyle tylko, że w high-endzie nic nie jest dane „a priori”, wszystkiego trzeba dotknąć, powąchać, posłuchać. Pieniądze nie zawsze „grają”. Dlatego byliśmy przyzwyczajeni do tego, że z Lektorem nic nigdy wcześniej nie wygrało, bez względu na cenę. A słuchaliśmy prawie wszystkiego, co warto było posłuchać. Pamiętam doskonale odsłuch systemu dCS-a z poprzedniej generacji, jakieś osiem lat temu. To był rasowy, świetny dźwięk. Grand, jeszcze kilka generacji starszy, nie dał mu jednak szans. dCS wydawał się trochę za lekki, za bardzo szczegółowy, bez odpowiedniej „tkanki” i dojrzałości. To samo było z Linnem CD12 – cudowne urządzenie, mające jednak zbyt mało rozdzielczy dźwięk, żeby można było mówić o poważnym pojedynku. I jedynie poprzedni topowy, składający się z czterech pudełek system firmy Jadis (czytaj TUTAJ) pokazał jeszcze bardziej nasycony, jeszcze głębszy dźwięk niż odtwarzacz z Krakowa. Ale i on nie potrafił przekazać równie dużej, równie wiarygodnej przestrzeni, skupiając się na pierwszych planach.

Porównanie odtwarzaczy z Cambridge i Krakowa było szczególnym przeżyciem. Od dawna nie bardzo wiedzieliśmy, w którą stronę w cyfrowym audio warto iść, tj. w którą można by pójść. Brzmienie Granda SE, co chwilę szlifowane i dopieszczane przez Jarka i Janusza, było tak satysfakcjonujące, że pozostawało jedynie ulepszanie tego, co i tak już było dobre. Jeden wieczór z przybyszem z zasnutego mgłami Albionu i dokładnie wiadomo, czego odtwarzaczowi z zasnutego smogiem Krakowa brakuje. Konstruktor Lektora minę miał nieszczególną, a Januszowi nerwy chyba trochę puściły. Szybko się jednak pozbierali, bo przez kilka następnych dni dyskutowaliśmy z gospodarzem wieczoru, wymieniając pomysły, z którymi trzeba się będzie przespać.
Najbardziej szokujące, przynajmniej dla mnie, było to, że dCS uziemił Ancienta w miejscach, w których ten wcześniej punktował wszystkie inne źródła cyfrowe: w holografii i nasyceniu. Znalazła się tylko jedna, jedyna płyta, War Erica Burdona, przy której waga niskich rejestrów wydawała się z polskim urządzeniem mocniejsza. To była jednak niewielka różnica i przy innych płytach nie miała żadnego znaczenia, jakby ktoś ją zdmuchnął.
Przestrzeń ukazywana przez czteropudełkowe urządzenie była wybitna w treściwości, różnicowaniu planów i ukazywaniu trójwymiarowości brył. To było znacznie bardziej realistyczne wydarzenie niż z urządzeniem trzypudełkowym. Głębia sceny była niebywała. Pomimo to nie miałem wrażenia rozdmuchania dźwięków po rzadkiej scenie. Gęsty, wiarygodny dźwięk. Przede wszystkim z płytami CD. Posłuchaliśmy również plików z utworami zripowanymi z tych samych krążków i byliśmy nimi nieco rozczarowani. Nieoficjalnie Raveen potwierdził nasze spostrzeżenia. Mniejsza rozdzielczość, przejrzystość i bardziej „mokre” dźwięki – to pliki w porównaniu z CD. W tym przypadku bardziej nam się podobało brzmienie Granda SE.
No i ta gęstość – jeślibyśmy się spytali losowo wybranego audiofila o to, z czym mu się nazwa tej firmy kojarzy, zapewne większość powiedziałaby, że z rozdzielczością i selektywnością. I z lekkim, precyzyjnym dźwiękiem. Vivaldi śmieje się temu stereotypowi w twarz i pluje nań z góry. Lampowy stopień wyjściowy ultra-minimalistycznego Granda SE z miedziowo-teflonowymi kondensatorami V-Capa zabrzmiał w bardziej odchudzony, mniej wypełniony sposób niż w pełni komputerowy, przygotowany według recepty spotykanej w technikach industrialnych dCS.
Kluczem wydaje się cyfrowa obróbka dźwięku, jego odpowiednie filtrowanie, a wcześniej odczyt. Tego nie da się zrobić w rok. Tak mi się przynajmniej wydaje. Ludziom z dCS-a dojście do tego, zbudowanie systemu Vivaldi, mając kilkunastu inżynierów, olbrzymie środki finansowe i wcześniej opracowaną platformę, zajęło dwa i pół roku! Zaczęli w lipcu 2012 roku i na dobrą sprawę gotowi są od niedawna.


I po sprawie, czyli: jest pięknie!

W piątek 20 grudnia w sali Filharmonii Krakowskiej dał koncert Piotr Anderszewski. Nasz rzadko koncertujący w Polsce rodak w pierwszej części zagrał Suitę francuską G-dur nr 5, a następnie Suitę angielską g-moll nr 3 Johanna Sebastiana Bacha, a w drugiej Fantazję C-dur op. 17 Roberta Schumanna. Widownia wstrzymywała oddech po każdym z utworów, bojąc się klaskaniem przerwać ciszy i tym samym wrócić do rzeczywistości. Wiem, bo tam byłem, siedząc niedaleko od Wicia, który wraz z Tomkiem, Andrzejem, Januszem, Jarkiem i mną niespełna tydzień temu słuchał z dCS-a Wariacji Goldbergowskich Bacha za pomocą systemu za kilkaset tysięcy złotych. Gdybym się nie wstydził, to bym płakał. Choć Mateusza Borkowskiego, który recenzował koncert dla krakowskiego dodatku do „Gazety Wyborczej”, Anderszewski na kolana rzucił Szumannem, dla mnie to Bach był po prostu niepojętym przeżyciem (por. Mateusz Borkowski, O muzycznych prezentach, „Kraków. Gazeta” 23 grudnia 2013, s. 6). Nigdy, powtarzam: nigdy czegoś takiego nie słyszałem. Powietrze na chwilę zastygło, więżąc nas, dobrowolnie temu poddanych, przerywając na chwilę bieg czasu, unieważniając świat dookoła, zawężając go do „tu i teraz”.
Nadzieja na to, że wydarzenie to zostanie przeniesione w skali 1:1 do naszego domu jest mrzonką, rojeniem na jawie. To nigdy się nie stanie. Ale dzieje się coś przedziwnego, co pozwala poczuć się podobnie, jak podczas koncertu. Wysokiej klasy urządzenia budzą w nas takie same emocje, jakbyśmy byli eksponowani na działanie dźwięków kreowanych w naszej obecności. Za pomocą systemu audio można uzyskać tak przekonujące faksymile tego, co miało miejsce przed mikrofonami, że dajemy się przekonać i zawieszamy niewiarę – jesteśmy TAM, razem z muzykami. To nie jest re-kreacja, a w dużej mierze kreacja. Ale taka, która ma nasze przyzwolenie na zwodzenie nas. To cudowne oszustwo.

Tak rozumiany system dCS-a byłby najbliżej utopijnego projektu re-kreowania przestrzeni, instrumentów, głosów w naszym własnym pokoju, bliżej emocji oryginału niż jakiekolwiek inne urządzenie cyfrowe.



O wino w czasie spotkania zatroszczył się pan
Michał Klamka
i sklep dobrewina.pl
ul. Kobierzyńska 139a | Kraków


  • HighFidelity.pl
  • HighFidelity.pl
  • HighFidelity.pl
  • HighFidelity.pl
  • HighFidelity.pl
  • HighFidelity.pl
  • HighFidelity.pl
  • HighFidelity.pl
  • HighFidelity.pl
  • HighFidelity.pl
  • HighFidelity.pl
  • HighFidelity.pl
  • HighFidelity.pl
  • HighFidelity.pl
  • HighFidelity.pl