BITWA POD LINN-ą

Rok 1972 w którym LINN LP12 po raz pierwszy zakręcił czarną płytą był dla mnie rokiem szczególnym. To właśnie tego roku moja mama zyskała pewność, że dokuczające jej mdłości nie mają nic wspólnego ze zjedzoną dzień wcześniej sałatką, ale właśnie ze mną. Podobnie jak i ja, gramofon LINN-a ma się doskonale, a w swojej nieznacznie zmodyfikowanej wersji produkowany jest do dnia dzisiejszego. Jego twórca i spiritus movens firmy, Ivor Tiefenbrun, był i jest nadal gorącym zwolennikiem czarnego krążka. Kiedy więc srebrzysty bastard wychynął z otchłani pracowni Philipsa i Sony nikt w LINN-ie nie wierzył w to, że tak niedoskonałe źródło może kiedykolwiek wyprzeć gramofon. Nie wszystko jednak w technice idzie prostą drogą i pogardzane medium w krótkim czasie opanowało wszelkie dostępne miejsca, a Ivor, który zapowiadał, że prędzej mu kaktus na ręce wyrośni nim CD się obroni, zmuszony został do drapania się po głowie lewą ręką. Nie pozostało nic innego, jak samemu skonstruować odtwarzacz CD. Inaczej jednak niż w innych firmach, od razu zbudowano urządzenie referencyjne - o nazwie Sondek CD12 - a dopiero później, na tej bazie, przystępniejsze cenowo modele.

I właśnie CD12 przygnał mnie na pokaz organizowany w katowickim salonie Audio Styl. Drugim z magnesów była wiadomość o tym, że będzie można poeksperymentować zarówno z urządzeniami towarzyszącymi, jak i przewodami. Sala odsłuchowa w Katowicach ma około 18 m2 i jest dość mocno wytłumiona (chociaż bez przesady). Została przystosowana zarówno do stereo, jak i do kina domowego. W związku z tym ostatnim, jedną ze ścian pokrywa wielki ekran. Dla nas nie miało to jednak znaczenia, ponieważ wzrok przykuwał CD12. Wystartowaliśmy w konfiguracji z kolumnami Sonus Faber Cremona i wzmacniaczem Gryphona Callisto 2200. Dość szybko okazało się jednak, że w tym konkretnym pomieszczeniu i z tymi konkretnym zestawieniu dźwięk był nieco zbyt wycofany i nie do końca usprawiedliwiał cenę urządzeń. Na pierwszy ogień poszedł wzmacniacz, w miejsce którego podpięta została, ciekawie wyglądająca para pre+końcówka Rotel RHA-05 +RMB-10. Urządzenia te są już właściwie obiektem "vintage", czyli dla zbieraczy, jednak z LINN-em i Cremonami zagrały wybornym dźwiękiem - przynajmniej w części średnio-wysokotonowej. Jak zauroczony słuchałem Thrak King Crimson, ponieważ wydawało mi się, że znam tę płytę na pamięć, a tutaj objawiła się jej druga - bardziej kontemplacyjna strona. Ucierpiała na tym jednak rytmiczność, ponieważ wszystkim nagraniom, także z innych płyt, brakowało pulsu i wigoru. Dość mocno dawał się również we znaki wyższy bas, który momentami przykrywał resztę pasma. Tę ostatnią przypadłość skorygowano przesuwając kolumny do tyłu o jakieś 10 cm. Jednak szybkość wciąż była nie ta. Kolejny raz wymieniono więc wzmacniacz. Tym razem zagrała kombinacja Densena Beat B-200 i B-300. Po tej zmianie rzeczywiście wszystko na scenie poruszało się szybciej, było klarowniejsze, wyraźniejsze, czystsze itp. Coś jednak zginęło - Crimsoni brzmieli bardzo dobrze, jednak był to kolejny pokaz wysokiej jakości sprzętu i... nic więcej. Nie było mowy o kremowej górze, gęstym środku i - jak mówili słuchacze - nieco powiększonych instrumentach.

Cóż więc pozostało? Kolumny i przewody. Dotychczas odsłuch odbywał się na kablach głośnikowych Tara Labs AIR 3, interkonektach XLO Ultra (CD-pre) i SAPR SYM (pre-końcówka) oraz sieciówkach XLO Signature2 wpiętych do listwy van den Hula. Kolumny wymieniono na - również będące obiektem kolekcjonerskim - kolumny Elaca 211-4Pi oraz przewody głośnikowe Tara Labs z niższej półki. Te ostatnie okazały się jednak nie najlepszym wyborem (po znacznie lepszych AIR 3), więc podpięto XLO z serii Signature2. "211" są wyjątkowymi kolumnami, ponieważ wykorzystano w nich unikalny głośnik wysokotonowy 4Pi. Zbudowany z cieniutkiego pierścienia z aluminium promieniuje on dookólnie. Ponieważ pracuje dopiero od 5 kHz, więc jest niejako "dodatkiem" do regularnego wysokotonowca. Dźwięk rzeczywiście się zmienił - przybyło szczegółów na górze pasma, a scena zrobiła się głębsza. Niestety bas stał się mniej zróżnicowany i zabrakło wielu szczegółów. No, ale kiedy występuje się po wielokrotnie droższych Cremonach i ma się parę lat na karku, to nie może być lepiej. Ostatecznie jednak dźwięk mógł się podobać - głównie ze względu na górę - i gdyby nie następne kolumny do których się rwaliśmy, pewnie posłuchalibyśmy ich dłużej.

A czekaliśmy wszyscy na Bowersy - B&W Nautilus 804. Te najmniejsze podłogowe kolumny w serii Nautilus posiadają chyba - a to się często zdarza - najlepszą kombinację ceny i jakości w swojej serii, chociaż nie są kolumnami najdroższymi, ani w kategoriach absolutnych - najlepszymi. Wyposażono je jednak we wszystkie firmowe rozwiązania - m.in. głośnik wysokotonowy z tubą oraz kevlarowy średniotonowiec bez górnego zawieszenia. "804" zagrały szybkim i czystym dźwiękiem o znacznie lepszym basie niż Elaki. Potwierdziły też najmocniejsze punkty Nautilusów, tj. wyjątkową umiejętność śledzenia niuansów, szczegółów itp. (to za to kochają je realizatorzy dźwięku) oraz szybki i zwarty bas. Thrak w końcu zabrzmiał dynamicznie i "czuć" było klasę nagrania, w które lider KC - Rober Fripp włożył całe swoje serce. Równie ciekawie wypadła intrygująca rejestracja Strasznego dworu Moniuszki zarejestrowana w Polsce przez ekipę EMI, na własnym sprzęcie, z myślą o edycji SACD (na razie dostępna jest wersja CD). Wszyscy zgodzili się co do tego, że B&W zachowały wzorowy porządek sceny i nawet w gęstych fragmentach, gdzie orkiestrze towarzyszy chór dokładnie słychać było ustawienie instrumentów, ich fakturę itp. Problem z Bowersami w tym zestawieniu pojawił się po włączeniu płyty Toola. Góra i środek miały jasny i wyraźny charakter, który przy ostrzejszym wejściu gitar był zbyt męczący. I wydawało się, że z urządzeniami, które mieliśmy do dyspozycji więcej nic nie wydusimy. Wtedy padła propozycja ostatniego podłączenia Rotela i Cremon i przysunięcia kolumn do słuchaczy. Jak postanowiono, tak też zrobiono. Sonus Fabery znalazły się więc niecałe dwa metry przed pierwszym rzędem tak, że ustawienie przypominały bardziej monitory bliskiego pola niż kolumny domowe. I... magia zadziałała: powróciła jedwabistość góry, harmonia środka i - wreszcie - zwarty, ale i mięsisty bas. Słuchany przeze mnie na początku Sting w fenomenalnej kompozycji I Miss You Kate (dostępna na singlu All This Time) zabrzmiał jak trzeba - wyraźne elementy techniki gry na kontrabasie, delikatny talerz z tyłu po lewej stronie i łagodny, nie forsowany fortepian. A i mój ulubiony remiks The Dead of Night Depeche Mode (z singla Goodnight Lovers) miał power i wykop, o jaki trudno by go było podejrzewać. Kropkę nad "i" postawiła płyta Up Petera Gabriela, na której manipulacje fazą mogły zauroczyć każdego. Nas zauroczyły.

Wydawałoby się, że nic prostszego - wziąć dobre urządzenia, kable, usiąść i słuchać. W audiofilskim mikrokosmosie takie zdarzenia należą raczej do błędu statystycznego, a na końcowy efekt trzeba zapracować - nie tylko portfelem, ale i głową. Najlepsze zestawienie uzyskano bowiem przesuwając kolumny o kilkanaście centymetrów, wymieniając kable i aplikując wzmacniacz Rotela, który oczywiście JEST gorszy zarówno od Gryphona, jak i Densena, a który jednak TU i TERAZ zagrał tak jak trzeba. I w całym tym wysiłku jedno pozostało nie do ruszenia - LINN. Udowodnił, że jeżeli posiada swój własny charakter, to w minimalnym stopniu, ponieważ z jasnymi kolumnami grał jasno, z ostrymi ostro, a z łagodnym wzmacniaczem - łagodnie. Ale na to trzeba mistrza. Może kiedyś jego cena spadnie poniżej ceny mieszkania. Czego życzę wszystkim miłośnikom winylu.

Wojciech Pacuła


© Copyright HIGH Fidelity 2004, Created by Studio LooK